Podczas I wojny światowej okazało się, że naukowcy mają narodowość i niewiele skrupułów: z zapałem uzasadniali przemoc i udoskonalali metody zabijania wrogów. „W czasie pokoju – tłumaczył współpracownikom Fritz Haber, odkrywca syntezy amoniaku i współtwórca gazów bojowych – nauka służy ludzkości, a w czasie wojny swojemu krajowi”. Zarazem autorytet nauki wzrósł. Między 1919 a 1923 r. obserwacje nieba potwierdziły teorię względności; Albert Einstein stał się naukowym celebrytą wszech czasów. W kręgach intelektualnych deptał mu po piętach Zygmunt Freud (którego teorie miały przeniknąć do wyobraźni masowej po kolejnej wojnie). Okazało się, że nic nie jest takie, jakie się wydaje, a naukowcy posiadają klucz do zrozumienia tajemnic Wszechświata i ludzkiej psychiki. Nieprzypadkowo zarówno komuniści, jak i naziści głosili, że propagowane przez nich ustroje oparte są na podstawie naukowej. W rok po dojściu do władzy Mussoliniego włoskie uniwersytety poddano ostrzejszej kontroli państwa, likwidując przy tym siedem uczelni oskarżanych o bezproduktywne fabrykowanie dyplomów i tworząc trzy nowe, które miały wydajniej i skuteczniej pracować dla dobra państwa. Nawet rząd Wielkiej Brytanii utworzył w 1916 r. specjalny departament dla koordynowania działań naukowców.
Nauka w służbie III Rzeszy i ZSRR
Dojście do władzy Hitlera położyło kres niemieckiej hegemonii w nauce, sięgającej XIX w. Do 1939 r. Niemcy opuściło ponad 3 tys. naukowców, w tym 24 laureatów Nobla, zasilając przede wszystkim uniwersytety amerykańskie. Niemiecka kadra akademicka była w znacznej mierze nastrojona nacjonalistycznie i podatna na antysemickie hasła: jeszcze w 1933 r.