70 lat temu, na naradach tzw. rządu lubelskiego, zwolennicy wymyślonego w Związku Radzieckim państwowego systemu kształcenia wyższego mówili: produkować ludzi. To nowomowa nadchodzącego realnego socjalizmu, ale skojarzenie celne, bo ukazujące skalę potrzeb – zniszczony kraj potrzebował dużo stali, węgla, fabryk, dużo domów, jak też dużo nowych inteligentów po studiach.
Ustawa pierwsza
Czasy powojenne to dla edukacji wyższej opowieść pionierska – pierwsze oddolne inicjatywy studentów i naukowców zmierzające do odtworzenia uczelni korygowała najpierw geopolityka, potem lokalna polityka. W nowych granicach Polski nie znalazły się Lwów i Wilno – silne ośrodki akademickie. W Królewcu, gdzie od XVI w. istniał uniwersytet, w kwietniu 1945 r. powstała polska Rada Narodowa, bo nie było jeszcze jasne, że Królewiec się w Polsce nie zmieści. W Warszawie jesienią 1944 r. działał w kamienicy na Pradze prowizoryczny wydział lekarski – bo państwo, formalnie ciągle w stanie wojny, nie ogłosiło jeszcze, że bierze monopol na edukację wyższą i zmienia cały system nauczania.
Ok. 40 proc. przedwojennej kadry naukowej zginęło lub rozproszyło się po świecie. W wyzwolonej części kraju trwał exodus profesury z Kresów Wschodnich – obecnie ZSRR. Dosłownie przemieszczali się grupami od miasta do miasta, szukając miejsca, gdzie mogliby osiąść i podjąć pracę na uczelni – marka lwowski lub wileński profesor świadczyły o wysokiej randze naukowej, ale tymczasem była to elita bezdomna, bez perspektywy na przyszłość. Niektórzy docierali do Lublina jako ośrodka władzy. W mieście odrodził się w 1944 r. Katolicki Uniwersytet Lubelski – ewenement w krajach sowieckich wpływów, bo jedyny uniwersytet prywatny, finansowany z datków, który przetrwał przez cały okres socjalizmu.