Joanna Podgórska: – Student – kiedyś to brzmiało dumnie. Zostało coś z tego prestiżu?
Tomasz Szlendak: – Mówiąc szczerze, nie. Spójrzmy choćby na dane liczbowe; wskaźnik skolaryzacji wynosi dziś prawie 50 proc. Między 19 a 25 rokiem życia połowa młodych ludzi studiuje. W tak rozległej kategorii społecznej muszą się znaleźć najrozmaitsze typy ludzi – od Sasa do Lasa. Kształcenie od podstawówki po liceum jest tak skonstruowane, że wypuszcza absolwentów, którzy nie potrafią myśleć krytycznie. Nie potrafią napisać kilkustronicowego tekstu. Skąd mają potrafić? W prestiżowych toruńskich liceach uczniowie na lekcjach języka polskiego piszą dwie prace w ciągu 3 lat. Nie umieją formułować myśli, argumentować. U dużej części studentów widok 250-stronicowej książki do przeczytania budzi paniczny lęk. Mamy studentów w tzw. szkołach gotowania lewą ręką na gazie, które przygotowują tylko do wykonywania wąsko wyspecjalizowanych zawodów. Oni doskonale o tym wiedzą. Ludzie, którzy dostają się na porządne uniwersytety, także wiedzą, że to im prestiżu nie zbuduje i żeby wypracować sobie nazwisko, trzeba robić wiele rzeczy poza uczelnią.
Polska to dziwny kraj. Nie wypada być po prostu np. fryzjerką. Wszyscy muszą mieć wyższe wykształcenie. A przepraszam: właściwie po co? To jest czysty kredencjalizm (przekonanie, że dyplom tworzy człowieka). Funkcjonujemy tak, jakbyśmy bez dyplomu nie mieli co wrzucić do CV.
Dziś dyplomu wyższej uczelni oczekuje się nawet przy rekrutacji na stanowisko listonosza.
Można tylko załamać ręce. Socjologowie od mniej więcej 10 lat mówią, że mamy tu do czynienia z nowym sposobem regulacji społecznej utrudniającym awans między klasami.