Przyszłość świata należy do miast, uważają ekonomiści, socjologowie i badacze procesów rozwojowych. Benjamin Barber, znany amerykański intelektualista, w najnowszej swej książce „Gdyby burmistrzowie rządzili światem” (wydawnictwo Muza, 2014) przekonuje, że współczesne państwa są jednocześnie zbyt duże i zbyt małe, żeby efektywnie zajmować się najważniejszymi wyzwaniami dzisiejszego świata (rozmowa z Benjaminem Barberem).
Zbyt duże, żeby skutecznie rozwiązywać problemy, które mają lokalne podłoże, jak codzienne życie i związana z nim konieczność korzystania z różnych usług publicznych: szkół, przedszkoli, transportu, kultury. Trudno o lepszy przykład tej nieporadności państwa niż ogólnopolskie przepisy dotyczące płatnego parkowania. Nie uwzględniają one, że są takie kurorty jak Sopot, gdzie lepiej byłoby obciążać za parkowanie w dni wolne od pracy, bo wtedy jest tam najwięcej samochodów. Takiej subtelności z Warszawy jednak nie widać. Po co w takim razie państwo na siłę uszczęśliwia polskie miasta rozwiązaniami, które mają pasować wszędzie, a w efekcie nigdzie nie pasują jak należy?
Jednocześnie to samo wszechmocne państwo jest zbyt słabe, by radzić sobie z wyzwaniami o wymiarze globalnym, jak skutki zmian klimatycznych czy ekonomiczna globalizacja. W obu przypadkach najlepiej sprawdza się miasto/metropolia – duży ośrodek dysponujący wszystkimi niezbędnymi zasobami intelektualnymi, kulturowymi i gospodarczymi, by radzić sobie ze złożoną rzeczywistością. Duże miasto ma niemal to wszystko, czym dysponuje państwo, z wyjątkiem takich atrybutów mocy, jak suwerenność terytorialna i monopol stosowania przemocy. Dzięki tym ograniczeniom polityka uprawiana na poziomie miasta wolna jest od wad polityki państwowej, która odwoływać się musi do racji stanu i interesu narodowego.
Poprzemysłowa transformacja
Barber dedykuje swą książkę czternaściorgu burmistrzom, wśród nich wymienia Pawła Adamowicza rządzącego Gdańskiem i Rafała Dutkiewicza, prezydenta Wrocławia. POLITYKA skorzystała z sugestii, by sprawdzić, czy przyszłość świata, a więc i Polski, rzeczywiście zależy od miast. Jesienią ub.r. rozpoczęliśmy cykl publicystyczny „Portrety miast polskich”. Ruszyliśmy do naszych metropolii, by dokonać wiwisekcji i opisać, jak się zmieniły w ciągu ćwierćwiecza posocjalistycznej transformacji i pierwszej dekady członkostwa Polski w Unii Europejskiej.
Jeszcze w 1989 r. wszystkie polskie miasta były ośrodkami przemysłowymi, nawet w Warszawie przemysł wytwórczy wdzierał się do samego centrum, a na obrzeżach, lecz jeszcze w granicach stolicy, pełną parą pracowały: huta, gigantyczna fabryka traktorów i podobnej skali fabryka samochodów osobowych.
Dziś na warszawskim Służewcu Przemysłowym nie ma już przemysłu, hale fabryczne zostały zastąpione przez biurowce, w których zatrudnionych jest więcej białych kołnierzyków niż kiedyś w tej dzielnicy robotników. Na Czerwonej Woli miejsca po dawnych fabrykach noszących imiona rewolucjonistów zajęły banki oznaczone globalnymi brandami. W Gdańsku historyczna Stocznia im. Lenina, kolebka Solidarności, coraz bardziej się kurczy, wyburzana, by ustąpić miejsca Młodemu Miastu i nowej arterii komunikacyjnej. Historię ma upamiętniać pozostawiona w spokoju słynna Sala BHP (gdzie toczyły się negocjacje i podpisano porozumienia sierpniowe) oraz nowy, monumentalny budynek Europejskiego Centrum Solidarności.
W Krakowie miejsce dawnego proletariatu zajmuje digitariat – miasto stało się w ciągu dekady najważniejszym w Europie i jednym z najważniejszych w świecie centrów usług biznesowych. W sektorze tym pracuje już blisko 40 tys. osób, a więc co siódmy zatrudniony krakowianin.
W Rzeszowie, mieście liczącym nieco ponad 180 tys. mieszkańców, naliczyć można 60 tys. studentów. Rekord w skali europejskiej. Stolica Podkarpacia, najbiedniejszego regionu Polski i jednego z najbiedniejszych w Unii, mimo swego peryferyjnego położenia dzielnie walczy ze stygmatem Polski B. To tu znajduje się serce Doliny Lotniczej, klastra skupiającego ponad 200 firm lotniczych. Tu także ma swoją siedzibę największa polska firma informatyczna Asseco.
Kolorowy chaos
Każde miasto to inna historia, podobne kiedyś do siebie szare przemysłowe aglomeracje nabierają dziś barw, często aż do przesady. Chaos urbanistyczny, brak planowania i nadzoru architektonicznego konkurują z bezguściem inwestorów i oportunizmem projektantów. W efekcie symbolem odzyskanej w 1989 r. wolności stał się spontaniczny, chaotyczny wręcz, rozwój polskich miast pod dyktando deweloperów i kapitału. Niemal każde miasto doświadczyło podobnych wpadek, jak słynne/niesławne warszawskie Miasteczko Wilanów. Miało być rajem dla klasy średniej, stało się w najlepszym wypadku czyśćcem – zbawienie co prawda próbuje obiecywać Świątynia Opatrzności w budowie, ale jej koszmarna estetyka nie budzi wielkiego optymizmu.
Czas spontanicznej, pozbawionej kontroli, radosnej twórczości globalnego kapitału, niewidzialnej ręki rynku oraz lokalnych elit władzy i biznesu dobiega nieuchronnie końca. Powstało już niemal wszystko, co miało być wybudowane: stadiony, aquaparki, fontanny multimedialne, filharmonie, muzea, nowe laboratoria, infrastruktura transportowa. Wielki w tym udział pieniędzy europejskich, to za ich sprawą polskie miasta dokonały cywilizacyjnego skoku, nadrabiając infrastrukturalne zapóźnienia. Jednak ciągle nie wiadomo, czy poczynione za miliardy euro inwestycje mają rzeczywiście prorozwojowy charakter. Czy pobudzą trwały rozwój oparty na nowych, zaawansowanych technologicznie sektorach gospodarki? Czy też, gdy skończy się unijna kroplówka, a jednocześnie przyjdzie ponosić koszty ich utrzymania, drogie gadżety okażą się kamieniem u szyi?
To niejedyne pytanie, z jakim muszą zmierzyć się wychwalani przez Benjamina Barbera burmistrzowie, którzy w Polsce zyskali szczególny status. Wybierani w wyborach bezpośrednich mają bardzo mocny mandat do sprawowania władzy, którego nie ogranicza limit kadencji. W efekcie w wielu polskich miastach rządzą prezydenci, którzy zasiedli w magistracie kilkanaście lat temu. Większość z nich ma szansę na odnowienie mandatu w listopadowych wyborach samorządowych.
Z Majdanu i z placu Taksim
Coraz wyraźniej jednak widać, że ten model sprawowania władzy wyczerpuje się. Błyskawicznie zmienia się elektorat. Coraz lepiej wykształceni nowi mieszczanie mają inne wizje dobrego życia, niż mieli ci, którzy głosowali na programy wyborcze kilkanaście lat temu. Stare hasła „więcej miejsc parkingowych” i „więcej tras szybkiego ruchu” dziś coraz częściej przegrywają z postulatami budowy ścieżek rowerowych, rozwoju transportu publicznego i ograniczania ruchu samochodowego. Zmieniają się praktyki społeczne i kulturowe, nowi obywatele są coraz dumniejsi ze swoich miast i coraz bardziej świadomi swoich praw. Domagają się ich też coraz skuteczniej.
Fenomen nowego obywatelstwa i ożywienia ruchów miejskich to zjawisko obserwowane na całym świecie. Na Ukrainie Majdan tworzyli kijowianie, którzy zanim odkryli swą rewolucyjną siłę, uczyli się form społecznego zaangażowania w apolitycznych zdawałoby się ruchach zajmujących się jakością przestrzeni publicznej, niezależnymi inicjatywami kulturalnymi, walką z deweloperami dewastującymi swoimi inwestycjami tkankę miasta.
W Turcji powodem największego kryzysu politycznego ostatnich lat stała się decyzja dotycząca zabudowy parku Gezi na stambulskim placu Taksim. Zwykły wydawałoby się proces modernizacji fragmentu miasta, w wyniku którego miał powstać nowoczesny kompleks handlowy, wywołał wściekłość „nowych mieszczan”. Protesty wylały się poza Stambuł, polała się także krew.
Przestrzeń miasta jest polityczna, wiedzieli o tym starożytni Grecy, prawdę tę przypominają współcześni filozofowie i socjologowie zajmujący się tzw. kwestią miejską. Polityczność nie musi jednak oznaczać tak dramatycznych konfliktów, jak walka o plac Taksim w Turcji. Miasta zawsze były i są ośrodkami innowacji politycznych, społecznych, organizacyjnych i kulturowych. Brazylijskie Porto Allegre już na początku lat 90. XX w. wprowadziło budżet pratycypacyjny, by włączyć mieszkańców do decydowania o przeznaczeniu części budżetu. W ten sposób udało się sfinansować wiele projektów, które nie miały szansy w tradycyjnym procesie politycznym. Pomysł z Porto Allegre kopiowany jest na całym świecie, ostatnio odkrywają go polskie miasta.
Inna brazylijska metropolia, Kurytyba, już w latach 60. zadała sobie pytanie: czyje jest miasto? W odpowiedzi władze zaczęły walczyć z ruchem miejskim w centrum, zastępując parkingi parkami, a auta transportem publicznym. To podejście stało się wzorem uznawanym obecnie za oczywistość przez większość miejskich planistów.
Miasto, przestrzeń, w której kamienie, ciała i strumienie informacji tworzą złożoną, dynamiczną całość pulsującą nieustannie intensywnym życiem. Siłę tego procesu doskonale pokazuje Warszawa, miasto skazane na śmierć, które zabić się nie dało, a dziś fascynuje dynamiką.