Dwa lata temu Gallup przyjrzał się wszystkim krajom świata pod kątem emocji. Czy czuliście ostatnio radość, ból, przygnębienie, stres, a może złość, pytali ankieterzy mieszkańców Szwecji i Tobago. W czołówce podatności na emocje znaleźli się Filipińczycy, a w samym ogonie – Singapurczycy. Tylko co trzeci mieszkaniec tej niewielkiej wyspy, z produktem narodowym brutto per capita w pierwszej światowej dziesiątce, odczuwał ponoć jakiekolwiek emocje.
Większość innych zachodnich instytucji badawczych oraz mediów, z tygodnikiem „The Economist” na czele, cechuje zaskakująca pobieżność postrzegania tego zamieszkanego przez 5 mln osób, setki wyznań i kolorów skóry, demokratycznego państwa o czterech językach urzędowych. W przyszłym roku Singapur obchodzić będzie 50 urodziny, a za życia zaledwie jednego pokolenia wykonał skok z Trzeciego do Pierwszego Świata.
W powszechnym mniemaniu Singapur to sterylna czystość i niepokalany porządek. To zakaz żucia gumy. To chłosta za lekkie nawet przewinienia. Więzienie za akty homoseksualne. To kara śmierci za przemyt narkotyków. I cenzura.
Co zobaczymy, gdy przejdziemy przez miasto tropem emocji?
Upokorzenie
Punggol na północnym krańcu wyspy – niegdyś kraina świńskich farm, dziś rozrastająca się wielkomiejska sypialnia, jakich wiele. To tu symbolicznie skończyła się kolonialna historia Singapuru. Japończycy, których w lutym 1942 r. spodziewano się na południu wyspy, przyszli z północy. 25 Cesarska Armia Japońska, stosując dziecinnie proste wybiegi, błyskawicznie zdobyła tę najważniejszą bazę brytyjską w Azji Południowo-Wschodniej. Zmusiła Winstona Churchilla do najbardziej bolesnej, jak sam przyznał, kapitulacji w dziejach Korony.
Japończycy wymordowali lokalną chińską elitę, niewiele lepiej obchodząc się z Malajami i Indusami. Upokorzyli brytyjskie imperium i choć po wojnie Singapur trwał jeszcze przez 18 lat w stanie zależności, wiara w niezwyciężoną potęgę Wielkiej Brytanii bezpowrotnie upadła.
Singapurczycy wyciągnęli wnioski z trzech lat japońskiej okupacji. Dziś ich armia szkolona według technik izraelskich, ćwicząca z racji skąpej powierzchni na poligonach Stanów Zjednoczonych i Australii, uważana jest za jedną z najnowocześniejszych na świecie. Blisko 72 tys. personelu w stanie gotowości, niemal milion rezerwistów, plus silne polityczne wsparcie USA, plus militarne alianse z Wielką Brytanią, Australią i Nową Zelandią mają położyć kres serii upokorzeń. Tylko ten widok poborowego na przepustce, za którym plecak niesie filipińska służąca – będzie się bić, kiedy zajdzie potrzeba, czy będzie uciekać?
Z nabrzeża Punggol widać ostatnie stojące na szczudłach domy rybaków, orang laut, licznych niegdyś wodnych ludzi, którzy nigdy nie schodzili na ląd. A zaraz dalej – instalacje portu w Johor Bahru, który od niedawna konkuruje z Singapurem. To już Malezja, do której Singapur przystąpił tuż po ogłoszeniu niepodległości, w 1963 r., chcąc przyłączyć się do organizmu większego niż on sam – byt państwowy bardzo niestabilny, ubogi w surowce, wodę, ziemię, w rynki zbytu. Związek potrwał tylko dwa lata, a Singapur stracił twarz po raz drugi.
W 1965 r. parlament w Kuala Lumpur jednogłośnie zagłosował za jego banicją. Poszło o równość grup etnicznych. Malezja faworyzowała lud Bimputra, pogłębiając antagonizmy między Malajami a Chińczykami czy Indusami. Singapur był za równym traktowaniem. W Malezji religię wpisano w konstytucję. W Singapurze święta wszystkich większych religii są dniami ustawowo wolnymi od pracy.
Premier Lee Kuan Yew płakał przed kamerami telewizji, przyznając się do swojej największej życiowej porażki – jak wówczas uważał. Tego samego dnia ustanowiono Republikę, a młody, 42-letni wówczas, szef rządu wkrótce zmienił zdanie. Mówił: „Sto lat temu było tu bagno. Dziś mamy nowoczesne miasto. Za dziesięć lat będzie tu metropolia. Nie lękajcie się”.
Duma
Klęska wyrzucenia z Malezji została przekuta w triumf. Lee Kuan Yew dojrzewał w przyspieszonym tempie. Nie wdając się w dyskusje z opozycją (działaczy podejrzewanych o komunistyczne konotacje traktowano bez sentymentów), wraz z drużyną Partii Akcji Ludowej zbudował państwo fundamentalnie oparte na zasadach konfucjanizmu – przedkładającego dobrostan systemu ponad korzyści jednostki – oraz merytokracji – uzależniającej pozycję obywatela od jego wrodzonych walorów i wykształcenia.
Rząd wyrugował korupcję, dzięki czemu Singapur uważany jest za najuczciwsze państwo na świecie (plasuje się między Norwegią a Szwajcarią, według Transparency International). Wyklarował system podatkowy i obniżył stawki. Uprościł procedury związane z prowadzeniem biznesu, stawiając Singapur w tyle tylko za Hongkongiem (ocena Heritage Foundation). Rozbudował port (dziś drugi co do tonażu przeładowywanych towarów). Zbudował najlepsze lotnisko na świecie (analiza Skytrax), w całości należące do skarbu państwa. Ufundował uczelnie, z których dwie, National University of Singapore i Nanyang Technological University, zajmują miejsca w czołówce miarodajnych rankingów.
Nie mając własnych źródeł ropy, Singapur jest jednym z największych centrów jej rafinacji. Nie mając wielkiej floty, zarabia setki milionów dolarów na remontach okrętów. Eksportuje know-how o projektowaniu megamiast przyszłości. Pośredniczy w kontaktach międzykulturowych między Zachodem i Wschodem, zwłaszcza Chinami. I nie chodzi tylko o język. Państwo, które można przejechać taksówką w niespełna godzinę, ma ogromny i daleki od oczywistego wpływ na rozwój sytuacji w regionie.
Pozbawiony źródeł słodkiej wody Singapur latami pozostawał w przykrym uzależnieniu od Malezji. Dziś Singapur oczyszcza zużytą wodę, zbiera deszczówkę, a w połowie wieku 25 proc. całkowitego zapotrzebowania pokrywać będzie woda odsalana.
Pozostaje kwestia piasku, z którego usypywano już piątą część tego, co pierwotnie stanowiło powierzchnię głównej wyspy (poza nią są jeszcze 62 inne, znacznie mniejsze), na czym ustawiono zakłady przemysłowe, przetwórnie, dzielnicę biznesową, park na wschodzie, wiszące ogrody, lotnisko – cały nowy wspaniały Singapur. Indonezja sprzedaje go z niejaką niechęcią, patrząc jak kieszonkowy tygrys rośnie w siłę.
Stosunki Singapuru z sąsiadami dobrze symbolizuje dym z nielegalnie wypalanych lasów i torfowisk Indonezji i Malezji, który rok w rok zasnuwa całe państwo. Oficjalnie wszystko jest OK, a praktyka – nieprzejrzysta i dusząca.
Szczęście
Bukit Ho Swee. Jeśli jest jakieś szczególne miejsce, które lokalizuje moment, kiedy drewniane, kryte strzechami osiedla zaczęły ustępować ciętym pod kątem prostym blokowiskom, to właśnie to łagodne wzgórze. Na początku lat 60. mieszkało tu ok. 20 tys. osób, ale pewności nie ma, bo aparat młodego państwa nie zapuszczał się w wąskie, kręte ulice Ho Swee. Osiedle, jak wiele innych, rządziło się własnymi prawami, podobnie zresztą jak liczne wtedy kampongi, osady klecone z patyków i liści palmowych, gdzie pytony porywały zwierzęta domowe, a krokodyle czyhały za miedzą. W maju 1961 r. wybuchł tu wielki pożar, pozostawiając kilkanaście tysięcy osób bez dachu nad głową. I wtedy wkroczył rząd ze swoją Komisją Mieszkalnictwa i Rozwoju, część mieszkańców przenosząc do gotowych budynków w pobliskim Queenstown, a w miejscu osady wystawiając nowe bloki – na wzór których budowano potem wszystkie singapurskie osiedla. Pisano w ten sposób architektoniczny manifest siły młodego państwa, dowód mocy sprawczej ludzi w białych spodniach i koszulach, członków Partii Akcji Ludowej.
Nigdzie indziej na świecie podobny projekt mieszkaniowy nie przyniósł równego sukcesu. Dziś w jednakowo nudnych, ale schludnych, bezpiecznych i nieustannie modernizowanych blokach żyje 80 proc. Singapurczyków. Gwarantowany przez państwo system zaliczkowy 90 proc. z nich pozwala wejść w posiadanie zamieszkiwanej przez nich przestrzeni. Potem mogą ją wynajmować lub odsprzedać, także w formie odwróconej hipoteki.
Życie bywa tu udręką rzadziej niż w sąsiednich krajach. Najubożsi otrzymują pomoc od państwa. Bezdomnych brak. Prawie bezpłatna publiczna służba zdrowia działa perfekcyjnie (choć na wizytę u specjalisty trzeba czekać miesiąc). Państwo działa jak dobrze zorganizowane przedsiębiorstwo z najlepiej wynagradzanym premierem na świecie. Lee Hsien Loong, najstarszy syn Lee Kuan Yew, zarabia ponad 2 mln dol. singapurskich miesięcznie (1,7 mln USD), kilka razy więcej niż Barack Obama. Ludzie marudzą czasem, że Singapur jest jak fabryka z Singapurczykami-trybikami, z ludźmi jak psy-zombie, by zacytować najbardziej niezależnego (nieżyjącego już) lokalnego artystę Toh Hai Leonga. Ale generalnie jest dobrze – za dobrze, żeby zgłaszać zażalenia. Tylko czy szczęśliwie?
Nie ma pewności, ilu mieszkańców Singapuru wybiera wyjście ostateczne. W całym kraju jest ich z pół tysiąca rocznie, pewnie więcej. Ich liczba rośnie. Z wysokich pięter skaczą głównie młodzi, coraz częściej przed trzydziestką, wyczerpani przez szkołę, niezliczone testy, weekendowe serie zajęć dodatkowych, hałas i tłok, przed którym na wyspie nie ma ucieczki. Starsi skaczą, kiedy rząd burzy osiedle, a dotychczasowych mieszkańców postanawia rozproszyć, przenieść do mniejszych mieszkań, ale za to z poręczami w łazience. Tradycyjna, wielopokoleniowa rodzina przestaje być obowiązującym wzorcem.
Przez nieuwagę spadają też dziewczyny wieszające bieliznę – z Filipin, Indonezji, ale że kondycja ekonomiczna tych krajów ostatnio znacznie się poprawiła, coraz częściej także z Bangladeszu, Birmy i Laosu. To dziewczyny do dziecka, do kuchni i do mycia samochodu co rano, zatrudniane za 400 dol., za bezcen, trzymane w pokojach niewiele większych niż szafa. Z jedną wolną niedzielą na miesiąc – obsiadają wtedy stacje metra jak biedronki, szukając równie biednych mężczyzn z Indii czy Kambodży, którzy za 700 dol. od rana do wieczora wylewają beton na budowach, a mieszkają w blaszanych barakach na obrzeżach wyspy.
Złość
Tiong Bahru. Modernistyczne, niewielkie osiedle, zbudowane w latach 50. XX w., jeszcze z inicjatywy Brytyjczyków. Piękne, zaciszne, prowokujące do życia w rozszerzonej strefie prywatnej, jak to dawniej w Singapurze bywało, śmiało wychodzącej w sferę publiczną – z drzwiami otwartymi na oścież, zapewniającymi przepływ powietrza. Z pogrzebami i ślubami w podcieniach parterów. Ale dziś Tiong Bahru to teren drugiej kolonizacji – przez zamożnych Singapurczyków i przez bogatych ekspatów. Wespół z apartamentami otwartymi na morze, ale zamkniętymi na sąsiedztwo jest też symbolem gentryfikacji, awansu dokonywanego portfelami nie tyle dawnych mieszkańców miasta, co hałaśliwych, obwieszonych złotem Chińczyków z kontynentu.
Zamożnych przyjezdnych stać na wszystko. Ścigają się ferrari po Orchard Road, zabijając przypadkowych ludzi. Ale i tych bardziej okrzesanych, wykształconych za setki tysięcy dolarów na najlepszych zachodnich uczelniach, wychowano w przekonaniu o własnej wyższości. Singapur nie był równie społecznie podzielony od czasów dominacji Brytyjczyków w przepoconych garniturach. Czyli, w zasadzie, od chwili poczęcia.
To genialny Stamford Raffles wypożyczył, a potem wykupił wyspę od ówczesnego sułtana Johoru. W latach 20. XIX w. przekształcił zamieszkaną przez garstkę malajskich rybaków osadę w największy w regionie punkt handlu kauczukiem. Brytyjczyk, zaledwie trzydziestoparoletni, wyznaczył sieć ulic, plan domów, podstawy porządku publicznego, zakazał niewolnictwa i hazardu, nakreślił pierwszą ustawę zasadniczą, sprowadził Chińczyków. Ojcem nowoczesnego państwa Singapur został oświecony urzędnik kolonialny, który na wyspie spędził tylko kilka miesięcy. W XX w. Partia Akcji Ludowej rozwinęła jego dzieło dalej, w merytokrację.
Mimo rosnących oporów obywateli rząd ściąga setki tysięcy pracowników niewykwalifikowanych. Zaprasza też tych wykształconych, wiedząc, że państwo rozwija się tylko wtedy, gdy podtrzymywana jest intelektualna masa krytyczna, a do bólu pragmatyczny konfucjański porządek zasilany jest elementem anarchii importowanym z Zachodu. Inaczej nie ma ani nauki, ani kultury. Nieprzypadkowo wśród kierownictwa szkół wyższych wiele jest ang mo, rudych diabłów, czyli białych.
Nostalgia
Bukit Brown. Jeszcze niedawno o tym skrawku dżungli, która zagarnęła dawny chiński cmentarz, nie wiedział prawie nikt poza miłośnikami ptaków i historii oraz urzędnikami – którzy postanowili puścić przez jego środek autostradę. Przez pół wieku na Bukit Brown grzebano zasłużonych dla państwa przedsiębiorców, filantropów, rewolucjonistów z kontynentu, poetów, kolonialnych oficerów i tzw. zwyczajnych ludzi. Łącznie 100 tys. dusz. W latach 70. XX w. cmentarz zamknięto. Dopiero plan ekshumacji wzbudził protest. Sprowokował pierwszy znaczący, zorganizowany obywatelski, wykorzystujący media społecznościowe, opór wobec rządowych planów modernizacji Singapuru, który musiał oswoić nową emocję, uczucie słabo rozpoznane podczas 150 lat gwałtownego rozwoju – nostalgię.
To nowe uczucie objęło strukturę miasta, jego architekturę, której azjatyckie korzenie zostały już niemal doszczętnie zabetonowane albo, na drodze licznych „ulepszeń”, sprowadzone do postaci parków tematycznych. Przestrzeń miejską znaną z przeszłości – miejsce zamierzonych i przypadkowych spotkań, ścierania się idei, trendów i poglądów – zajęła wypielęgnowana komercyjna zona. Podczas gdy centra większości azjatyckich miast funkcjonują na żyznej krawędzi chaosu i porządku, piękna i brzydoty, ze wspaniałym, pulsującym Hongkongiem na czele, Singapur, nie licząc paru niewielkich enklaw, co wieczór zapada w głęboki, metaforyczny sen. W drodze do nowoczesności wykasował punkty zaczepienia kolektywnych wspomnień.
Nostalgia oznacza tęsknotę za domem. Ale gdzie jest ten dom? Bo jeśli nawiązywać do tradycyjnych wartości, czy to w architekturze, czy w kulturze, czy w ustroju państwa, to do których? Do kolonialnych? Chińskich? Może raczej malajskich? Zanim Singapur stał się w przeważającej mierze chiński (3/4 mieszkańców ma takie właśnie korzenie), był przecież malajski. Stąd te maleńkie, rozrzucone po mieście, przy autostradach i centrach handlowych cmentarzyki, z gęsto utkanymi nagrobkami. Stąd toponimia zapomnianej przeszłości: Jalan Mesra, ul. Miłości, Jalan Pantun, ul. Poezji, Jalan Rindu, ul. Pożądania, Jalan Sahabat, ul. Przyjaźni. Malajska mapa miasta opisuje rozkład uczuć.
Singapur zaadaptował wszelkie atrybuty nowoczesności, ale to nowoczesność zachodnia, wyrosła z tradycji oświecenia, z lokalnych wynalazków wolności osobistej, indywidualizmu, praw człowieka, demokracji, z których większość albo jest całkowicie obca tradycji Dalekiego Wschodu, albo rozumiana inaczej, po konfucjańsku.
Oświecenie w Singapurze? Tak, ale i gorączka palenia kadzideł i składania ofiar od piętnastego dnia siódmego miesiąca każdego roku chińskiego, kiedy to duchy zmarłych wychodzą z piekieł i krążą po mieście. To powszechna nawet wśród wykształconych ludzi wiara we wróżby i horoskopy, bez których nie zostanie podjęta żadna istotna życiowa decyzja. Wolność? Owszem, ale na innych niż zachodnie warunkach. Indyjski ekonomista i noblista Amartya Sen mawiał, a rząd w Singapurze instynktownie to wiedział, że trudno odrzucić hipotezę o braku klarownej relacji między wolnością a sukcesem gospodarczym. I to w obu kierunkach. Stąd to pomieszanie pojęć i interpretacji. To dlatego „The Economist” określa Singapur obraźliwym dla Azjatów mianem „reżimu hybrydowego”.
Nostalgia na równiku przybiera coraz częściej postać niepokoju. Zasada fundamentalna dla państwa Singapur, czyli merytokracja, oznacza, że (nie zawsze przecież zawiniony) brak jakichś szczególnych walorów czy wykształcenia skazuje obywatela na coraz nędzniejszą egzystencję. Przepaść między dobrze urodzonymi i zdolnymi a tymi, którym los poskąpił szczęścia, tylko się pogłębia. Mały Singapur, jak rekin, musi stale przeć do przodu, żeby przeżyć, bo wokół pełno większych drapieżników. I jak tu nie zostawiać słabszych w tyle?
Niepewność
Gdziekolwiek przyłożyć sondę, Singapur odbija, odpowiada emocjami. Dlaczego zatem wyniki ankiety Gallupa sugerują niejakie otępienie jego mieszkańców? Chińczycy nieskłonni są mówić o przeżyciach wewnętrznych – to kwestia genów, kultury. Zachodnie metody badawcze nijak się mają do realiów Dalekiego Wschodu. Niechęć do mówienia o ludzkich uniesieniach mylą z ich brakiem.
Zakaz żucia gumy, podobnie jak ustawowe kary za seks oralny czy analny od dawna już nie są egzekwowane. Kara śmierci bywa, ale zważywszy na fakt, że Singapur leży w części wspólnej wpływów wszystkich organizacji mafijnych świata, kara ta pełni funkcję skutecznego straszaka. Utrzymanie porządku w państwie, którego znaczącą część mieszkańców stanowią przybysze z krajów, gdzie realna nędza i analfabetyzm są zjawiskiem powszechnym, byłoby wyzwaniem niewyobrażalnym dla demokracji zachodnich. Ciała bez głów i kończyn, odnajdywane w miejskich parkach i kanałach chroniących miasto przed powodzią czy przepełnionych hostelach Geylangu, są jak sygnały wysyłane z rzeczywistości równoległej, tuż za granicami wyspy.
I wreszcie cenzura. Owszem, państwo kontroluje tradycyjne media. Jego stosowny komitet jest pierwszym, a czasem jedynym widzem tego, co powstaje z myślą o telewizji czy kinie. Blisko związane z rządem dzienniki „Lianhe Zaobao” i „The Straits Times” prezentują gładko uczesaną wizję świata. Ale dziś, kiedy swobodny dostęp do internetu stał się normą, a dyskusji w sieci nie sposób moderować, cenzura jest zaledwie deklaracją wartości głoszonych przez rząd. Co kto z nią zrobi, to już jego sprawa. Poza tym wszystko się zmienia. „To Singapore, with Love”, poświęcony uchodźcom politycznym z lat 50. film dokumentalistki Tan Pin Pin, nie dostał zgody na dystrybucję. Ale Paul Theroux, autor zakazanej jeszcze niedawno w mieście powieści „Saint Jack”, przyjechał we wrześniu na festiwal pisarzy.
Rządy Brytyjczyków, a potem Partii Akcji Ludowej zbudowały kraj dostatni, ale społecznie niedojrzały. Jakość opozycji i dyskursu szła w tyle za rozwojem cywilizacyjnym. Te stawki powoli się wyrównują. Bezpowrotnie minęły czasy, gdy partia rządząca obsadzała wszystkie miejsca w parlamencie. Lee Kuan Yew skończył właśnie 91 lat i choć pozostaje symbolem Singapuru, Ministrem Mentorem, stale obecnym na drugim politycznym planie, nie będzie żył wiecznie. Co potem? Zamieszki (jak te zeszłoroczne w dzielnicy Małe Indie), tylko gwałtowniejsze? Czy mimo demonstrowanej chętnie i wspólnie dumy narodowej rozsypie się starannie układany porządek rasowy? Mimo kwotowego systemu zasiedlania osiedli, małżeństwa mieszane należą przecież do rzadkości, a przyjaźnie między Indusami, Malajami i Chińczykami zawiązują się tylko między mężczyznami, którzy wspólnie odbywali szkolenie wojskowe.
Indusi mówią, że Chińczycy są cwani, Chińczycy, że Indusi śmierdzą curry. Malajowie, że Chińczycy są nudni, a Chińczycy o Malajach, że rozrzutni. Starzy wszystkich ras o młodych, że rozpaskudzeni. Młodzi o starych, że wszystko, co najlepsze, zgarnęli dla siebie. I jeszcze ci przyjezdni, biedni i bogaci, czarni, żółci, biali... Stopień złożoności rośnie.
***
Drogowskazy
Rok założenia/prawa miejskie: 1819 r./1951 r.
Liczba ludności: 5,5 mln
Pod względem liczby ludności: 64 aglomeracja miejska na świecie
Powierzchnia: 718,3 km kw.
Zieleń miejska zajmuje: 5 proc. powierzchni
PKB/mieszkańca: 54,3 tys. dol.*
Średnie miesięczne zarobki: 3630 dol.*
(*) 2013 r.