Tekst ukazał się w Niezbędniku Inteligenta POLITYKI w listopadzie 2014 r.
Warszawiacy w oczach prowincji to także światowcy, ludzie władczy i odważni, a uroda warszawianek plasuje się znacznie powyżej ogólnokrajowej przeciętnej. Najbardziej warszawiaków kochają wsie i małe miasteczka, najmocniej nie lubi Kraków. Jednocześnie niezwykle drażliwą kwestią, już poza sondażem TNS OBOP, okazało się określanie reszty Polski terminem prowincja. Bo kim są ci współcześni warszawiacy, jeśli nie migrującą prowincją właśnie?
Warszawskie zadzieranie nosa to w pisaniu o stolicy parametr stały – historyczny, psychologiczny i polityczny. W urzędowym slangu socjalizmu Warszawę nazywano „ośrodkiem pierwszego stopnia”, czyli uprzywilejowanym pod każdym względem. W 1973 r. Komisja Prognozowania przy Ministerstwie Kultury i Sztuki w „Prognozie rozwoju kultury polskiej do 1980 r.” spekulowała: „powstanie drugiego i trzeciego ośrodka I stopnia złamałoby monopolistyczną pozycję Warszawy (najważniejsze szczeble prestiżu, największe możliwości) i zapobiegałoby nazbyt jednorodnym relacjom stolicy z pozostałymi ośrodkami (zabieranie im co zdolniejszych jednostek, wytwarzanie mitów stolicy i kompleksów prowincji)”. Socjologowie nie mają wątpliwości: Warszawa jest jedyną w Polsce metropolią, która cywilizacyjnie ciągnie kraj do przodu, wielka w tym zasługa nowych warszawiaków – przybyszów z prowincji. To miasto wyzwala energię, jakiś twórczy chaos – przyciąga ludzi. Jak mówi bohater artykułu o „słoikach”, czyli napływowych warszawiakach: „Warszawa jest obrzydliwa, ale nie mieszkać w niej to strata czasu”.
Energia w warszawiakach była zawsze. W dwudziestoleciu międzywojennym liczba mieszkańców miasta wzrosła o 70 proc., każdego roku sprowadzało się tu na stałe kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W 1939 r. w mieście mieszkało 1,3 mln ludzi, wśród nich 30 proc. pochodzenia żydowskiego, 3 proc. Białorusinów, Ukraińców i Niemców. Byli to ludzie w większości w wieku produkcyjnym, aż w 70 proc. reprezentanci niższych grup społecznych – bo Warszawa kusiła tak samo wykwalifikowanych rzemieślników, jak ambitnych straceńców. Była ziemią obiecaną – łatwiej tu było o pracę i pieniądze. Miasto wchłaniało pracowników – rosła też armia służących, kucharek czy – jak wówczas mówiono „panien od wszystkiego”.
Ówczesna „warszawka”, czyli zasiedziałe mieszczaństwo i inteligencja z koneksjami lub choć aspiracjami politycznymi, nazywała nowych „hunami”. Ale to właśnie „hunowie” przejmowali stołeczną rzeczywistość – także wizerunkowo – sprytny plebejusz stał się na dziesięciolecia synonimem warszawiaka w oczach Polski. „Nie masz cwaniaka nad warszawiaka/chcesz z nami zadrzeć, to se trumnę lepiej kup” – śpiewał o nich po wojnie Stanisław Grzesiuk.
Dziś powiedziałoby się, że ci ludzie traktowali miasto użytkowo, wyzyskiwali tutejsze możliwości rozwoju, że byli jedynie „konsumentami przestrzeni miejskiej” – jednak bardzo szybko okazało się, że wrośli w stolicę, zostali lokalnymi patriotami.
Nogi do głosowania
Przed wojną klasa średnia stanowiła 25 proc. mieszkańców Warszawy – urzędnicy, wykładowcy uczelniani, kupcy, lekarze, prawnicy, drobni biznesmeni prowadzący własne fabryczki i usługowe rzemiosło. Takich małych firm działało w stolicy 23 tys. W mieście niemal nie było mieszkań własnościowych, tylko wynajmowane od właścicieli kamienic izby. Przeciętna warszawska rodzina mieszkała więc w jednej lub dwóch izbach o powierzchni ok. 30 m, za które płaciła 10 zł przy cenie dolara z marca 1939 r. na poziomie 5,31 zł – w bardzo różnych warunkach bytowych, od wody bieżącej i ubikacji (choćby i wspólnej dla całego piętra) w Śródmieściu po biedadomki tonącej w błocie robotniczej Woli czy praskich przedmieść. Na Białołęce i Grochowie powstawały kolonie pracowników obsługujących miasto – tramwajarzy, kolejarzy, wodociągowców – „szlachta proletariacka”. Na należących do żydowskich ogrodników polach Grochowa organizacje żydowskie szkoliły chętnych do wyjazdu do Palestyny. Na Annopolu miasto zbudowało baraki dla bezdomnych.
W tradycyjnych miejscach spotkań przenikały się wszystkie klasy społeczne. To były na przykład plaże nad Wisłą, kina – było ich ponad sto, czy zielone Młociny, gdzie pływało się statkiem.
Miasto wytwarzało 40 proc. produktu krajowego.
Są w historii Warszawy i warszawiaków sekwencje wydarzeń powtarzające się jak refren. Powojennych przybyszów warszawiacy znowu ochrzcili „hunami”. Najpierw jednak do miasta wrócili „robinsonowie”, czyli ocalali przedwojenni mieszkańcy – wrócili do gruzów; bardziej do miejsca na mapie. Józef Sigalin, późniejszy szef Biura Odbudowy Stolicy, opisywał swoją reakcję na widok zburzonej Warszawy: „Zadziwia mnie ta radość, przecież tu strasznie, cmentarz”. Zresztą, czy Warszawa pozostanie stolicą, wcale nie było takie pewne – mówiło się, że to właśnie warszawiacy „zagłosowali nogami”, wracając do gruzów swojego miasta. Ale warszawiacy – wtedy, podobnie jak teraz – kojarzyli się z burżuazyjnym zadzieraniem nosa, wielkopaństwem, wolnorynkowym kapitalizmem. Tego zdania był Bolesław Bierut, prezydent Krajowej Rady Narodowej, a potem kraju – sam urodzony w Rurach Jezuickich koło Lublina. Stolicą miała być Łódź – robotnicza i niezburzona. Jednak już piątego dnia po wyzwoleniu Bierut został zawezwany do Moskwy i od samego Józefa Stalina usłyszał, że stolicą pozostaje Warszawa.
Pół roku po wyzwoleniu Sigalin podliczał warszawiaków: w granicach miasta mieszka już 400 tys. ludzi, chleb piecze 80 piekarni, zakłady przemysłowe w mieście dają pracę 13,5 tys. ludzi, działa 5 tys. prywatnych warsztatów, linie tramwajowe mają już 15 km długości, przewożą dziennie 70 tys. ludzi. Warszawa sama pokrywa już 25 proc. własnych kosztów. „Express Wieczorny”, zupełnie jak media współczesne, pisał o niezwykłej energii wyzwalanej przez to miasto, mimo że pogrążone w powojennym chaosie.
Właśnie w związku z odbudową stolicy przyjeżdżali nowi warszawiacy – murarze, tynkarze, szklarze, hydraulicy. Andrzej Kochanowski, dzisiaj długoletni przewodnik po mieście, a wówczas student SGPiS oddelegowany na praktyki robotnicze przy budowie Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej (MDM), wspomina ich: nie byli onieśmieleni wielkim miastem, z marszu wchodzili w to nowe życie w Warszawie. Byli wśród nich świetni fachowcy i zwykli wiejscy partacze, używający do tynkowania gołych dłoni, zamiast kielni. Miewali prowincjonalne zwyczaje towarzyskie – tępione srogo w odbudowującej się Warszawie – na przykład uczestniczyli w wielodniowych poprawinach chrztów i wesel. Nieobecności w pracy odsiadywali potem w więzieniu na Gęsiówce.
Z drugiej strony nowi warszawiacy mieli płynące od władzy obietnice emancypacji, w tym własnego mieszkania: urzędujący od marca 1945 r. prezydent miasta, wywodzący się z PPS Stanisław Tołwiński, jasno zapowiadał „równomierne rozmieszczenie ludności pracującej”. Jak mówi prof. Jan Węgleński, socjolog miasta z Uniwersytetu Warszawskiego: demiurdzy warszawscy tamtych czasów, jak Sigalin i Goldzamt, nie negowali istnienia biednych dzielnic w mieście, ale postrzegali je wyłącznie jako relikt pozostały po poprzednim ustroju. Powojenna Warszawa była jednym wielkim poligonem – tak architektonicznym, jak i społecznym. Pustych połaci miasta – na przykład terenów po eksterminowanej przez Niemców wraz z mieszkańcami dzielnicy żydowskiej lub Śródmieścia wyburzonego w zgodzie z dekretem prezydenckim Bieruta z października 1945 r., pozbawiającym własności warszawskich kamieniczników Śródmieścia – zazdrościli warszawskim architektom zagraniczni koledzy.
Józef Sigalin sam zrozumiał utopię przemieszania klasowego warszawiaków i szczerze się do niej przyznał pod koniec lat 50.: „teoria i hasła swoje, a praktyka swoje, jak na przykład: robotnicy wejdą do śródmieścia. A poza pierwszym reprezentacyjnym przydziałem w 1951 r. niemal ani jednego przydziału na mieszkanie dla robotnika na MDM; to fasadowość”.
Jacy tacy warszawiacy
Ideologia swoje, a „hunowie” przybywali do miasta, realizując swoje przyziemne pragnienia o poprawie warunków życia – woda w kranach i ubikacja w mieszkaniu czyniły z wieśniaków mieszczan szybciej niż jakakolwiek ideologia. Nie powstrzymała ich nawet kolejna przeszkoda: utrudnienia w meldowaniu się w stolicy wprowadzone w 1954 r., a obowiązujące przez 30 lat, by powstrzymać lawinową migrację do miasta – bo 10-krotnie przewyższała przyrost naturalny. Chodziło także o – jak mówiono w latach 70. – „stworzenie drugich i trzecich ośrodków I stopnia” w innych wielkich miastach Polski, ale to się nie udawało. W 1978 r. liczba mieszkańców miasta przekroczyła 1,5 mln – rocznie osiedlało się ok. 20 tys. ludzi.
W dzielnicach peryferyjnych, jak Targówek, można było postawić dom z odzyskowej cegły w przeciągu dosłownie dwóch dni – mówi Andrzej Kochanowski. Wystarczyło, że właściciel działki zaprosił rodzinę z prowincji – przyjechali, pobudowali się i zostali warszawiakami. Jednak już wtedy istniały wątpliwości, kogo warszawiakiem nazywać. Kochanowski pamięta, że w 1960 r., kiedy kończył kurs przewodnicki, był problem, czy może być obwołany warszawiakiem mieszkaniec terenów włączonych do miasta po 1916 r. Uznano, że tak. Kolejny problem: czy są warszawiakami mieszkańcy wsi włączeni do miasta po wielkim rozszerzeniu granic z 1951 r.? Też są. Jednak problem nie znikał: a może nazywać warszawiakami tylko ludzi urodzonych na terenie miasta?
Słoiki z mozaiką
Prof. Jan Węgleński mówi: każde duże, rozwijające się miasto potrzebuje ludności napływowej. Współczesną Warszawę najlepiej charakteryzują ludzie nazywani przez media „słoikami”. To kolejne fale „hunów”, które ruszyły zmierzyć się z własnym warszawskim marzeniem w latach 70., a z wielką siłą po przewrocie ustrojowym w 1989 r. W latach 70. obwołano ich w Warszawie raczej chamami, a od tego z kolei stworzono nazwę zasiedlanych przez nich osiedli z wielkiej płyty w dzielnicach takich, jak Praga, Bielany, Mokotów – osiedla zostały „Chamowami”. Ich mieszkańcy korzystali z okienek tworzonych przez władzę w zakazie meldowania się w stolicy – na przykład z „przeniesień służbowych”. Byli siłą roboczą dla warszawskich zakładów pracy, a także dla wojska i milicji.
Między dzisiejszym miastem a „słoikami” istnieje ściśle użytkowa symbioza: miasto żywi się nimi, a oni żerują na mieście. „Słoiki” to w większości ludzie wykształceni, nawet jeśli z dyplomem uczelni prywatnych – bardziej niż na kształcenie nastawionych właśnie na wydawanie dyplomów ukończenia studiów. Bo współczesna Warszawa jest bankowa i handlowa, inteligencka – uważa Andrzej Kochanowski – już nikt nie powołuje się na robotnicze tradycje rodzinne, bo nie ma nawet fabryk, które można by pokazać jako dowód na robotniczość. Z kursów przewodnickich skreślono już punkt „przemysł Warszawy”, bo nie ma nawet o czym mówić.
„Słoiki” to liderzy w małych społecznościach pochodzenia. Migranci nigdy nie są reprezentatywną próbką środowisk, z których pochodzą – zauważa prof. Jan Węgleński – to zawsze ludzie wyróżniający się, przedsiębiorczy i rzutcy, mający dość odwagi, by skoczyć do nieznanej wody. Ładnie to określił abp Kazimierz Nycz w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”: ci ludzie oczekują od Warszawy sukcesu, który byłby dla nich nagrodą za podjęte ryzyko zmierzenia się ze stolicą, najczęściej jednak ich oczekiwania nie pokrywają się z rezultatami – „oni są ciągle w drodze do swojej ziemi obiecanej i jak wędrujący przed wiekami Izraelici, czasami wątpią, narzekają”. Sondaż TNS OBOP z 2005 r. potwierdza te słowa: nowi warszawiacy nie identyfikują się z miastem, ciągle są przyjezdnymi – czasem mimo upływu lat. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy „słoiki” odniosą w Warszawie sukces.
Badania opinii publicznej Warszawy z połowy lat 90., a więc z czasu największego rozkwitu wolnego rynku, pokazują preferencje ówczesnych nowych warszawiaków. Otóż chcieli oni mieszkać w Warszawie, jak najbliżej centrum, ale jednocześnie wśród leśnej zieleni i wiejskiej ciszy.
Sondaż CBOS z 1998 r. już pokazywał inne tendencje – co prawda 60 proc. warszawiaków narzekało na brak poczucia bezpieczeństwa, a połowa na korki, ale aż 86 proc. było zadowolonych z życia w stolicy. Oznaczało to, że w ich przypadku zmiana się dopełniła. Z drugiej strony jednak w prywatnym życiu tych ludzi wiązało się to z wykorzenieniem – często ówcześni nowi mieszkańcy nie czuli już więzi z miejscami pochodzenia, ale nie czuli się także warszawiakami. Także z tego powodu, że Warszawa – mimo ciągnących się od dziesięcioleci architektonicznych sporów o „charakter zabudowy” – tak dalece tego charakteru nie posiada, że aż sam brak charakteru stał się charakterem.
Dla przyjezdnego ze wsi lub małego miasteczka nieprzyjazny bywa zwłaszcza brak rynku – zdefiniowanej w przestrzeni agory spotkań społecznych. To całkiem nietypowe w miastach europejskich, natomiast charakterystyczne dla amerykańskich. Przestraszeni nimbem miasta niebezpiecznego, a już wystarczająco bogaci kupowali więc mieszkania w grodzonych i pilnowanych przez ochroniarzy osiedlach. Badania pokazywały, że to monitoring osiedli wpływa głównie na prestiż lokatora w oczach swoich i oczach znajomych.
Współczesna socjologia już nadąża za tym zjawiskiem: Warszawa bywa nazywana miastem policentrycznym, ponowoczesnym, przestrzenią tranzytową. Do jej braku charakteru ma też zastosowanie płynność wszechrzeczy Zygmunta Baumana. Z tym genius loci wiąże się specyficzna, wielkomiejska moralność – daleka na przykład od krakowskiego konserwatywnego widoku z Rynku Głównego – większa tolerancja, mniejsza kontrola społeczna, mniejsza religijność.
Typowa współczesna warszawska para to małżeństwo starszych ludzi lub nieformalny związek młodych. Na 100 mężczyzn przypada w stolicy 118 kobiet, bo kobiety częściej przyjeżdżają tu w poszukiwaniu szczęścia. Rodzina i tradycja nie jest już jednak priorytetem dla młodych warszawiaków – przyjezdni szybko te wzory przejmują – liczy się zwycięstwo w wyścigu szczurów. Rodzina może potem, najpierw pieniądze. To także część składowa energii miasta.
Ludzie dzienni i nocni
Amerykański socjolog Robert Park pisał: „miasto to nie tylko konstrukcja instytucji i aparatów administracyjnych. Miasto to raczej stan ducha”. Nie sposób odmówić znaczenia temu psychologicznemu aspektowi – ludzka ambicja dąży do wyróżnień, a mieszkanie w Warszawie jest wyróżniające na tle Polski. „Na stan ducha wpływa także stołeczność najzupełniej fizykalna: najszersze ulice i najwyższe domy” – pisała POLITYKA w 2000 r.
Ile osób mieszka dziś w Warszawie – to trudno policzyć. Stolica ma ok. 1,7 mln mieszkańców. Od kiedy w 2007 r. ekipa Donalda Tuska zapowiedziała zniesienie obowiązku meldunkowego – mimo że ostatecznie zmiany nie przeprowadzono – nikt nie przejmuje się już takimi oficjalnościami. Ma to czasem zabawne następstwa – w 2006 r. podczas odbywającego się w warszawskim hotelu Victoria gospodarczego forum zamknięto ze względu bezpieczeństwa cały kwartał sąsiadujących z hotelem ulic i zapowiedziano, że nikt bez meldunku nie zostanie wpuszczony – jednego dnia wystąpiło o meldunki prawie tysiąc osób.
W 2008 r. Środkowoeuropejskie Forum Badań Migracyjnych i Ludnościowych badało liczbę ludności stolicy na zlecenie warszawskiego biura architektury. Wyniki przerosły intuicję – badacze podzielili mieszkańców na ludność dzienną i ludność nocną; za dnia przebywa w stolicy 2,4 mln ludzi – ok. 495 tys. to codziennie dojeżdżający do pracy spoza miasta, 250 tys. to mieszkający w nim niezameldowani.
Nie bada się natomiast w żaden sposób segregacji przestrzennej Warszawy – mówi prof. Węgleński. Biorąc za wzór mechanizmy obecne w wielkich miastach Europy i Ameryki, można tu mówić jedynie o wolnorynkowych i inwestycyjnych zmianach, które wpływają na skupianie się w niektórych dzielnicach ludzi o wyższym stopniu wykształcenia lub wykonujących zawody uznawane za prestiżowe.
W Warszawie dzielnice dobre to na przykład część willowa Żoliborza albo stara część Saskiej Kępy – złe to Praga Północ, np. Bródno. Odzyskiwanie tych dobrych dzielnic z rąk ludzi umieszczonych w nich przez socjalistyczną socjotechnikę dla wymieszania żywiołu inteligenckiego z robotniczym przebiega metodą kropelkową. Ale działają tu ogólne wzory światowe: dzięki dobrej lokalizacji w przestrzeni dokonuje się redystrybucja dochodu narodowego – mówi prof. Węgleński – warstwy uprzywilejowane próbują znaleźć takie miejsca, aby korzystać z dóbr opłacanych ze środków państwowych, takich jak dobre szkoły, szpitale czy stacje metra. Dobre sąsiedztwo zwiększa cenę za metr kwadratowy mieszkania, a w ten sposób, wolnorynkowo, dokonuje się selekcja społeczna – obok zamieszkają tylko ludzie, których na to stać, czyli – jak należy domniemywać – elita.
Miejsce dla nowych
Jeśli wierzyć spisowi powszechnemu – tylko 53 proc. mieszkańców Warszawy tutaj się urodziło. Nawiązując do odwiecznej dyskusji o kompleksie prowincji i warszawskim zadzieraniu nosa: warszawskie lisy i pawie wysysają z kraju najlepszych, najbardziej twórczych ludzi. Z danych warszawskiego ratusza wynika, że rekordowym rokiem pod względem nowych zameldowań w stolicy był 2006 – prawie 25 tys. nowych ludzi. W 2010 r. zameldowało się niespełna 19,5 tys. Głównie przenoszą się do stolicy mieszkańcy innych miast – w 2006 r. to ponad 17 tys., w 2010 r. prawie 13,5 tys. W wymeldowania z miasta obfitował 2007 r. – do innych miast wymeldowało się prawie 9 tys. osób, na wsie prawie 8 tys., a za granicę 1 tys.
Nic nie wskazuje na to, aby Warszawa przestała fascynować przybyszów. Każde miasto jest organizmem podlegającym bezustannym zmianom społecznym – energia Warszawy nie słabnie, to tu najwięcej się zarabia, najwięcej jest pracy, najlepszy jest dostęp do instytucji – szpitali, urzędów, najlepszych szkół i uczelni.
Charakter dzielnic zmienia się w tempie, za którym nie nadążają już nawet tutejsi. Ostatnio zauważoną tendencją jest powrót młodych do centrum miasta – pułapem marzeń nie jest już domek z ogródkiem, tylko mieszkanie w ścisłym śródmieściu. Język socjologii określa to centryfikacją – wielu młodych ludzi sprzedaje auta, przesiada się na rowery, mieszka w śródmieściu, bo chce być w centrum wydarzeń.
W dokumencie „Strategia rozwoju m.st. Warszawy do 2020 r. – projekt”, wydanym we wrześniu 2005 r. za warszawskiej prezydentury Lecha Kaczyńskiego, czytamy: „Miasto liczące 1,7 mln zameldowanych mieszkańców może pomieścić nawet do 3 mln osób. Jeśli Warszawa ma się rozwijać dzięki napływowi ludności, musi w swych planach uwzględniać potrzeby przyjezdnych. Szczególnie ważny jest tu rozwój budownictwa mieszkaniowego i infrastruktury”.
Ostatnie 8 lat życia w Warszawie to życie na placu budowy.
***
Drogowskazy
Prawa miejskie: XIII/XIV w.
Liczba ludności: 1 mln 727 tys.
Pod względem liczby ludności: 271 aglomeracja miejska na świecie
Powierzchnia: 517 km kw.
Zieleń miejska zajmuje: 40 proc. powierzchni
PKB/mieszkańca: 119,8 tys. zł *
Średnie zarobki brutto (w sektorze przedsiębiorstw): 5180 zł **
(*) 2011 r.; (**) połowa 2014 r. Dotyczy to wszystkich polskich miast, które opisujemy.
***
022 – język warszafski
Mieszkańcy Warszawy – przez przybyszów nazywanej często z niechęcią warszawką, a potem Lemingradem – chętnie sami nazywają swoje kąty: Pekin (stara już gwarowa nazwa Pałacu Kultury i Nauki, od skrótu PKiN), inteligenckie Żoli (Żoliborz) eksponujące francuskie źródło nazwy, Saskerland (Saską Kępę) promowaną pod tym szyldem przez formację reggae Vavamuffin. Pojawiają się skrótowa WLA (Wola) i blokerski Broodlyn (Bródno). Grupa Hemp Gru, bliska gwarze więziennej, rapuje o MOK (Mokotów) i od lat promuje hasło HWDP. Mający słabość do akronimów hip-hop cały ten język opisujący poszczególne „dzielnie” (dzielnice) stolicy najchętniej widziałby jako zestaw skrótów. Tu uwielbiany jest skrót WWA – legendarna grupa Warszafski Deszcz poświęciła mu tytuł płyty „WuWuA”. Do określenia stołecznej tożsamości stosowany bywa nawet telefoniczny prefiks 022. (BCH)