W 1898 r. w Nowym Jorku zorganizowano pierwszą międzynarodową konferencję urbanistyczną. Nie rozmawiano jednak o planowaniu nowych dzielnic i wytyczaniu szlaków komunikacyjnych, użytkowaniu terenu, rozwoju przestrzennym czy też miejskiej infrastrukturze technicznej. Jeden temat zdominował dyskusję. Brzmiał on: koński nawóz.
W ostatnich dekadach XIX w. koński problem domagał się pilnego rozwiązania. Tempo wzrostu populacji tych zwierząt w największych aglomeracjach Europy i Ameryki Północnej było błyskawiczne. Kilka lat temu amerykańscy historycy techniki Joel Tarr z Carnegie Mellon University w Pittsburghu i Clay McShane z Norteastern University w Bostonie napisali książkę, w której na przykładzie Nowego Jorku opisali, jak wyglądało życie miasta uzależnionego od koni. Na samym Manhattanie mieszkało w 1890 r. blisko 150 tys. tych zwierząt. Konie służyły do przewożenia ludzi i towarów, wykonywały wiele ciężkich prac fizycznych niezbędnych dla funkcjonowania miasta. Załatwiały też swoje potrzeby: każdy produkował dziennie 10–12 kg nawozu. Łącznie w ciągu doby wszystkie nowojorskie konie wytwarzały ok. 1,5 tys. ton łajna.
Stosy końskich odchodów potwornie cuchnęły, ale nie to było najgorsze. Nad każdym unosiła się chmura tysięcy much, które były przenosicielami kilkunastu chorób zakaźnych, w tym tyfusu. Próbowano różnymi metodami walczyć z owadami. Władze miast zachęcały do zgłaszania rozmaitych racjonalizatorskich pomysłów na oczyszczanie ulic. Wciąż jednak najpopularniejsi byli ludzie, których w Londynie zwano crossing sweepers. Miotłami i szuflami odgarniali odchody przed przechodniami chcącymi przejść na drugą stronę ulicy.
Sytuacja wyglądała na beznadziejną.