Z wielu powodów termin „demokracja liberalna” jest i nietrafny, i zwodniczy. Skoro jednak został powszechnie przyjęty, będziemy go używali, rozumiejąc, że chodzi o demokratyczne państwo prawa, respektujące wszystkie formy pluralizmu i dążenie obywateli do maksymalizacji wolności indywidualnej.
W znanym nam kształcie demokracja liberalna jest stosunkowo nowym tworem. Wprowadzonym od góry, zainstalowanym po II wojnie światowej. I to nie od razu. Najpierw była demokracja państwa opiekuńczego, a komponent liberalny rozbudowywał się stopniowo. Jeżeli za moment kluczowy uznamy, na przykład, zniesienie wszelkiej cenzury, to będzie to dopiero 1960 r. (sprawa „Kochanka Lady Chatterley”). Jakim cudem – bo to cud – demokracja liberalna zaistniała i trwała w państwach zachodnich przez ok. 60 lat?
Sojusz wymuszony przez zimną wojnę
Wszystkie społeczeństwa kontynentalnej Europy były w rozmaitej formie i w różnym stopniu pod wpływem nazizmu (Polska pewnie najmniej). Sprawy więc miałyby się inaczej, gdyby nie Wielka Brytania, a w szczególności Winston Churchill. On jeden w kraju, który również sympatyzował z Hitlerem, potrafił nazwać zło złem i wytoczył diabłu właśnie, a nie Hitlerowi, walkę na śmierć i życie. Churchill miał wiele zasług, ale to jego moralny, a nie tylko polityczny sprzeciw zmienił oblicze świata.
Po wojnie jednak, ponieważ niemal wszyscy kolaborowali z nazistami, najlepiej było zapomnieć lub nawet pamiętać inaczej, czego mistrzem był Charles de Gaulle. Bez odrzucenia pamięci na kilka dekad, a często do dzisiaj, żadne społeczeństwo otwarte czy demokracja liberalna nie byłyby możliwe. Obecnie nieubłagana pamięć powraca, niekoniecznie jako poczucie winy, a często jako dobre wspomnienie. Demokracja liberalna tego nie wytrzyma.