Jarosław Kaczyński na ostatniej, 96. miesięcznicy smoleńskiej oznajmił: „Doszliśmy do celu”. Wydaje się, że koniec rytuału, który organizował nie tylko przestrzeń warszawskiego Krakowskiego Przedmieścia, ale i polską przestrzeń polityczną ostatnich ośmiu lat, jest znaczącą cezurą. Oto mit smoleński został (przynajmniej na razie) schowany do szuflady, a miesięcznice przestały być wydarzeniem, którego zadaniem było konsolidowanie wspólnoty wokół partii rządzącej; dla najbardziej zaangażowanych zostały msze oraz pomnik na placu Piłsudskiego, którego strzeże wciąż policja. Ale z dyskursu publicznego wcale nie zniknął fundament tego mitu, który stanowi opowieść o zdradzie. I – wbrew pozorom – w ogóle nie chodzi o katastrofę w Smoleńsku.
Polowanie na zdrajcę
Głównym bowiem słowem kluczem polskiego dyskursu publicznego stało się oskarżenie „zdrajca”, którym posługują się politycy i ich wyborcy ze wszystkich stron politycznego konfliktu. Zdrajcami są posłowie partii opozycyjnych, nazywani nie tylko totalną opozycją, ale totalną targowicą, którzy kolaborują oraz donoszą do Brukseli, o ich zdradzieckich fizjonomiach nie wspominając. Dyżurnym zdrajcą jest Donald Tusk, a – cytując prezesa PIS – samo okazywanie radości z jego ponownego wyboru na szefa Rady Europejskiej było wpisywaniem się „w bardzo niedobrą, trwającą co najmniej od XVII w., tradycję zdrady narodowej”. O bycie targowicą oskarżany jest też PiS; w maju 2018 r. o wpisywaniu się niszczenia rządów prawa w zagraniczne cele polityki Kremla pisał Grzegorz Schetyna w tekście dla „Rzeczpospolitej”, co stało się przyczynkiem do materiału „Wiadomości” TVP, gdzie w mało subtelny sposób udowadniano, że konfederaci, którzy od ponad dwustu lat chcą zniszczyć Polskę, to obecnie Platforma Obywatelska.
Zdrada bowiem jest dziedziczna – cytując wypowiedź prezydenta Andrzeja Dudy sprzed ponad roku dla TVP Historia, „dzieci i wnuki zdrajców Rzeczpospolitej, którzy walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk w różnych miejscach”. Nawiasem mówiąc, droga od bohatera do zdrajcy bywa ekspresowa, co było widać, kiedy latem 2017 r. przez niektórych rządzących i ich zwolenników zdradą stała się decyzja prezydenta o zawetowaniu ustaw o Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym; epitety te powtórzyły się przy kolejnym wecie, tym razem dotyczącym ustawy degradacyjnej. Z kolei tych, którzy protestowali przed Sejmem i Senatem przeciwko projektom ustaw o sądownictwie, wiceminister MSWiA Jarosław Zieliński określił mianem „komunistów, esbeków, zdrajców”.
Oskarżenia o zdradę pojawiają się nie tylko w wypowiedziach polityków, ale także na transparentach podczas różnych demonstracji. Ostatnim miesięcznicom smoleńskim towarzyszył transparent „Zdrada Ojczyzny nie ulega przedawnieniu”, zaś na marszach narodowców pojawiały się hasła o „współczesnej targowicy”. Wreszcie – zdrada jest obecna codziennie w dyskusjach politycznych w mediach społecznościowych, gdzie zdrajcami ojczyzny są wszyscy: od polityków wszystkich partii i ich wyborców, poprzez celebrytów aż do piłkarzy, którzy nie strzelili w ostatnim meczu gola. W ciemniejszych zakamarkach internetu zdrajczyniami obwołano nawet matki protestujących w Sejmie osób niepełnosprawnych.
Narracja o zdradzie to jednak coś więcej niż przerzucanie się epitetami, polityczna obelga, piętnowanie ewentualnych, określonych i nieokreślonych, wrogów. Nie jest też nowością – okrzyk „Znam! znam głos ten! to jest Targowica!”, niesie się w polskim dyskursie publicznym od przynajmniej dwustu lat. Gra w zdradę jest bowiem grą o władzę. Nie jest ważne, czy ktoś zdradził, ale – cytując „Noc listopadową” Wyspiańskiego – „kto rzekł, że to zdrajca”.
Et tu, Brute?
W kulturze europejskiej mamy kilka uniwersalnych historii o zdradzie. Tę najbardziej znaną stanowi, rzecz jasna, historia Judasza Iskarioty, który z chciwości za trzydzieści srebrników doprowadził do pojmania Jezusa, wskazując go pocałunkiem. Opowieść o nim to także narracja o karze: gdy zorientował się, co zrobił, miał się powiesić, popełniając w ten sposób ostateczny grzech przeciwko Bogu. Innym zdrajcą w poczcie najbardziej znanych jest Marek Juniusz Brutus, jeden z przywódców spisku przeciwko Gajuszowi Juliuszowi Cezarowi. I znów mamy zaufanie, które przeradza się w coś odwrotnego – w powszechnej narracji 15 marca 44 r. w senacie rzymskim Brutus wbija Cezarowi sztylet w plecy. Nieważne, że sztyletów i zabójców było więcej, a słynne ostatnie słowa (wypowiedziane zresztą do Decymusa Juniusza Brutusa): „I ty, Brutusie, przeciwko mnie?”, wymyślił prawdopodobnie Szekspir. Nie jest też często istotne, że Brutus działa dla dobra republiki, sprzeciwiając się tyranii. Ważne, że też popełnia samobójstwo po przegranej bitwie z Markiem Antoniuszem – mamy więc motyw kary.
Judasz i Brutus – jak czytamy w „Boskiej komedii” Dantego – za swoje czyny trafiają do dziewiątego kręgu piekła, studni strzeżonej przez Gigantów, gdzie grzesznicy cierpią, tkwiąc w zamarzniętym jeziorze. Najczęściej opowieść o zdradzie jest więc narracją o różnych typach chciwości: żądzy pieniędzy, władzy czy uczuć, prowadzącej do popełnienia najcięższego przestępstwa, podważenia lojalności i zaufania. „Ta straszna obelga byłaby gorszą zbrodnią niż morderstwo” – krzyczy król Lear na wieść o tym, że jego córki uwięziły jego posłańca, a co za tym idzie – odwróciły się od niego. Zdrajca to ten, „kto przysięga i przysięgę łamie” – jak tłumaczy synowi lady Macduff w „Makbecie” – i każdy „powinien wisieć”.
Najprościej rzecz biorąc, zdrada to zaprzeczenie zaufania i lojalności wobec wspólnoty, grupy, którą określamy jako „my”. Ktoś spośród nas, zdradzając, przechodzi na drugą stronę granicy, po której są „oni”, wrogowie. Jego czyn to nie tylko zakwestionowanie integralności wspólnoty, więzi społecznych opierających się właśnie na zaufaniu i lojalności, ale też wartości i idei, które „my” wyznajemy. Paradoks zdrady polega na tym, że pokazuje ona, że te wartości są dla nas ważne – mało istotnych idei nikt nie zdradza. Zdrada porządkuje nam świat, pokazuje granice między czarnym a białym, dobrem a złem, my a oni. Ale zdrajca nie może pozostać bez kary – należy go więc napiętnować i wykluczyć ze wspólnoty. W ten sposób gra w zdradę staje się grą w kontrolę społeczną, a zdrajca – kozłem ofiarnym. Nie jest ważne, czy naprawdę zdradzono. Jeśli danej grupie coś nie wychodzi – np. spełnianie obietnic wyborczych związanych z rolnictwem – można oczywiście szukać usprawiedliwień w sytuacji ekonomicznej czy niesprzyjających trendach na światowych rynkach. Łatwiej jednak znaleźć wroga w postaci knujących obcych, a w ślad za nimi pojawią się zdrajcy dokarmiający podrzucaną na pola stonkę ziemniaczaną. Zdrajcę trzeba znaleźć, napiętnować i wykluczyć – wtedy już nic nam nie przeszkodzi w budowaniu lepszego jutra. Do następnej zdrady, rzecz jasna.
Jednocześnie nakładanie piętna zdrajcy to podkreślanie władzy i hierarchii społecznej. Ci, którzy stygmatyzują zdrajcę i go wykluczają, występują w imieniu „my”, mając do tego realny lub samozwańczy mandat. W ten sposób próbuje się kontrolować i konsolidować wspólnotę, wskazując, które idee powinny być dla niej ważne i że ich zdradzenie wiąże się z karą. Jeśli grupa „my” zostanie przekonana, że została zdradzona, w ten sposób niejako legitymizuje mówiących o zdradzie w jej imieniu – ktoś nas reprezentuje i wymierza sprawiedliwość.
Przede wszystkim jednak w zdrajcy jak w lustrze odbija się obraz wspólnoty – staje się on uosobieniem wszystkiego tego, czym „my” nie jesteśmy, antybohaterem narodowej opowieści, figurą pilnującą granicy, której przekroczyć nie wolno. Teoretycznie zdrajców skazuje się nie tylko na wieczne potępienie, ale i na wieczne zapomnienie. Ale narracja o zdradzie jest niezbywalną częścią opowieści o wspólnocie.
Klątwa patriotyczna
Polska narracja o zdradzie ma, jak wiadomo, swój początek w Petersburgu, gdzie 27 kwietnia 1792 r. kilkunastu magnatów złożyło swoje podpisy pod aktem założenia konfederacji, ogłoszonym 14 maja tegoż roku w Targowicy w województwie bracławskim. Celem konfederacji targowickiej było obalenie Konstytucji 3 maja; miała w tym pomóc prawie stutysięczna armia rosyjska, która 18 maja 1792 r. przekroczyła granicę Rzeczpospolitej i w ciągu dwóch miesięcy doszła do linii Wisły. Przywódcy konfederacji – m.in. generał artylerii koronnej Stanisław Szczęsny Potocki, hetman wielki koronny Franciszek Ksawery Branicki i hetman polny koronny Seweryn Rzewuski – dziś otwierają poczet zdrajców narodu; podczas insurekcji kościuszkowskiej Sąd Najwyższy Kryminalny skazał ich na śmierć, podobnie jak innych targowiczan. Część wyroków wykonano; 9 maja 1794 r. w Warszawie tłumy przyglądały się wieszaniu biskupa Józefa Kossakowskiego, hetmanów Piotra Ożarowskiego i Józefa Zabiełły oraz marszałka Józefa Ankwicza. Tym przywódcom konfederacji, którzy zbiegli, została wymierzona kara symboliczna – in effigie – czyli na szubienicach zawieszono ich portrety. Obraz Jana Piotra Norblina „Wieszanie zdrajców”, przedstawiający zawieszanie na drewnianej szubienicy portretu Stanisława Augusta Poniatowskiego, do dziś jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych wizualnych przedstawień polskiej zdrady, służąc jako ilustracja w podręcznikach do historii.
Zniknięcie Polski z mapy Europy sprawiło, że wyznaczenie granicy między „nami” a „obcymi” stało się kluczowe dla polskości jako wspólnoty w sytuacji, gdy na jednej szali została położona lojalność wobec prawa i państwa zaborczego, a na drugiej – wobec podbitego narodu. Prowadziło to do powstania dwóch sumień, jak określiła to Maria Janion, a jednocześnie – nieformalnych kodeksów zachowań kwalifikowanych jako zdrada narodu, utożsamionego z religią i językiem. Najostrzej, rzecz jasna, piętnowano odstępstwo od wiary i języka polskiego, przyjęcie innej tożsamości narodowej, małżeństwa mieszane czy sprzedawanie ziemi w obce ręce. Ale – jak rekonstruuje znawczyni tematu Magdalena Micińska – z czasem zdradę mogła oznaczać również niegospodarność, rozrzutność i zadłużanie majątku, przy czym do takich czynów zaliczano także prowadzenie hulaszczego trybu życia lub zbytnie przyzwyczajenie do dawnych wygód. Zwłaszcza po powstaniu styczniowym wiele nakazów dotyczyło sfery życia codziennego – w zaborze rosyjskim piętnowano m.in. uczestniczenie w balach i urządzanie hucznych zabaw, niezachowywanie narodowej żałoby, kupowanie rosyjskich produktów (m.in. herbaty, papierosów i landrynek), czytanie rosyjskich książek i prasy, a zachwyt nad malarstwem rosyjskim czy muzyką był uważany za wysoce niestosowny. Co interesujące, kariery w aparacie władzy traktowano dość ambiwalentnie – w ocenie zachowania pojawiło się tu kryterium gorliwości i wykorzystywania stanowiska do szkodzenia Polakom. Aby zdrajca nie uniknął sprawiedliwości, rzucano na niego infamię, „klątwę patriotyczną”, wykluczając go jednocześnie w ten sposób ze społeczności – a karę najczęściej miał wymierzać Bóg. Wskazówką w kompasie moralnym Polaków zostało pojęcie honoru, które w połączeniu z Bogiem i ojczyzną wyznaczyło paradygmat romantycznej koncepcji narodu jako wartości najwyższej, za którą należy oddać życie.
Wypracowane w czasie zaborów katalogi zachowań powtarzają się – z pewnymi modyfikacjami – w okresie okupacji niemieckiej. Wbrew pozorom i polityce historycznej, lansującej obraz kraju bez Quislinga, oraz Polaków, którzy nie plamili się współpracą z wrogiem, dla ówczesnych granica zdrady wcale nie była taka jasna. Świadczy o tym chociażby artykuł, który pojawił się w styczniu 1940 r. na łamach pisma konspiracyjnego „Polska Żyje!”. Czytamy w nim: „Pyta ten i ów, jak zachować się w stosunku do imprez wroga, do niemieckich teatrów czy wystaw, kin czy lokali, prasy czy książek. Oczywistą jest rzeczą, że wskazany jest najostrzejszy bojkot, unikanie jak zarazy wszystkiego co niemieckie”. W rzeczywistości okupacyjnej całkowite unikanie Niemców było jednak niemożliwe, nie mówiąc już o tym, że gdyby kwestia właściwego zachowania się była – jak chce autor cytowanego tekstu – oczywista, pytanie o wytyczne byłoby zbędne.
Stąd powstające organizacje konspiracyjne wiosną 1940 r. zaczęły tworzyć katalog zachowań zakwalifikowanych jako zdrada narodu, który stał się później podstawą wydawania wyroków przez sądy podziemne. Był on kształtowany przez cały okres okupacji, tak by obejmował wszystkie sfery życia społecznego, kulturalnego i gospodarczego. Piętnowano w nich bardzo różne rodzaje zachowań: od „zapierania się narodu” i „współdziałania z wrogiem”, a także kontakty towarzyskie i „miłosne” z Niemcami, poprzez krytykowanie „urządzenia, prawa i obyczajów Narodu Polskiego”, donosicielstwo czy szkodzenie współobywatelom, aż do nadmiernych wydatków, rozrzutności, pijaństwa, uczęszczania do kin czy czytania prasy gadzinowej. Kary były różne – od wyroków śmierci, wydawanych przez podziemne sądy specjalne, do infamii, bojkotu oraz pozbawienia praw honorowych. Katalogi zachowań z kodeksów rozszerzała w publikowanych artykułach prasa konspiracyjna.
Gra w zdradę i władzę
Co interesujące, najrzadziej pojawiała się w nich kwestia politycznej współpracy z okupantem – zdrady głównej podpisywania volkslisty. Najczęściej piętnowano przestępstwa dotyczące sfery symbolicznej, obyczajowej, kulturalnej: kontakty z wrogiem, używanie języka niemieckiego, plotkarstwo, gadulstwo, donosicielstwo, rozrywkę (chodzenie do kawiarni, kin, teatrów, cyrku, na koncerty), pijaństwo, obżarstwo, hazard oraz różne przejawy „zaparcia się polskości”, takie jak zdejmowanie polskiej flagi, zniemczanie nazwisk, służalczość wobec wroga czy noszenie tyrolskich kapeluszy. Poziom szczegółowości niekiedy był dość zaskakujący, jak w przypadku wytycznych dotyczących zgłaszania odpowiednim władzom przypadków chorób wenerycznych czy wezwań, aby nie kupować aspiryny oraz wód mineralnych i soków owocowych firmy Helia. Szczególne miejsce zajmowały również kwestie tzw. kolaboracji horyzontalnej – już w grudniu 1939 r. na ulicach Warszawy pojawiły się ulotki piętnujące kobiety, „które utrzymują z Niemcami stosunki towarzyskie”, w związku z czym zawiadamiano je, „że są jeszcze miejsca wolne w domach publicznych”. Dużo artykułów poświęcano również zaleceniom dotyczącym sfery zawodowej, m.in. pracy dla wroga, w tym współpracy literatów i artystów z okupantem – przy czym potępiano jednostki, nie całe grupy zawodowe, a ważnym rozróżnieniem było tu znów kryterium gorliwości. Współpracą z wrogiem było również kupowanie produktów monopolowych niemieckich firm, z drugiej zaś – zachowania ściśle związane z wojną jako okazją do wątpliwego moralnie zarobku, czyli paskarstwo, szantażowanie oraz – od 1943 r. – szmalcownictwo.
Trzeba tu wyraźnie podkreślić, że to, co prasa konspiracyjna oraz podziemne kodeksy moralności piętnowały jako zdradę, niekoniecznie było traktowane tak w rzeczywistości. Po pierwsze, wiele zachowań traktowanych było arbitralnie, a płynnymi granicami między zdradą a patriotyzmem stawały się słowa-etykiety, takie jak „gorliwość”, „godność” czy „bierność”. Po drugie, dyskurs pełnił funkcję perswazyjną – chodziło o rząd dusz, wpływ na wspólnotę, kreowanie hipermoralnego obrazu Polaka i Polki, wspólnoty traktowanej jako narodowa, nie zaś obywatelska (z dyskursu wykluczono przedwojenne mniejszości narodowe). Pojęcie honoru powiązano tu z etyką chrześcijańską; wiele zakazów czerpało inspirację z grzechów głównych.
Wspólnota zresztą nie stosowała się do wszystkich zaleceń, czego przykładem było chodzenie do kin i teatrów mimo powtarzanego jak mantra sloganu „tylko świnie siedzą w kinie, co bogatsze to w teatrze”. Wypełnienie co do joty wszystkich nakazów i zakazów przekazywanych przez kodeksy, prasę oraz druki ulotne doprowadziłoby do sytuacji spędzenia całej okupacji w szafie (najlepiej z ukrywanym przez siebie Żydem) i wychodzenia co jakiś czas w celu podzielenia się chlebem z potrzebującymi oraz walki zbrojnej. Jednocześnie arbitralność i szczegółowość kodeksów sprawiała, że potencjalnym zdrajcą mógł być każdy. Nawiasem mówiąc, prasa konspiracyjna oprócz zdrady stosowała zwroty „współpraca z”, „niedopuszczalny oportunizm”, „zaprzaństwo”, „wstyd”, „zbrodnicze zachowanie się”, „podłość i głupota” czy „występek”. Słowo „kolaboracja” w odniesieniu do współpracy z okupantem pojawiło się dopiero po wojnie – zapisywane początkowo jako „kollaboracjonizm” odnaleźć można w 1945 r. w prasie w odniesieniu do okupacji we Francji. Kolaboracja trafiła dopiero do „Słownika języka polskiego” Witolda Doroszewskiego, choć nie bez sprzeciwów polonistów, którzy od „kolaboranta” woleli np. „sprzedawczyka”.
Okupacyjny dyskurs zdrady pokazuje też wyraźnie, że piętnowanie i karanie zdrajców było główną formą sprawowania kontroli nad społeczeństwem i udowadnianiem, że mimo okupacji realną władzę posiada jednak państwo podziemne. Propagandowy aspekt wykonywania wyroków – a przynajmniej publikowania nazwisk tych, którzy zdradzili – był tu nie do przecenienia. Gra w zdradę i władzę nie kończy się jednak w polskiej historii na okupacji. Okres PRL powielał i rekonstruował znów dyskurs zdrady. I znów: rozpiętość zachowań była tu dość duża – w zależności od tego, kto wskazywał zdrajcę, mogli nim zostać ci, którzy uciekli na Zachód, donosili do Bonn lub do Pałacu Mostowskich czy w latach osiemdziesiątych nie spacerowali o godz. 19.30, bojkotując „Dziennik Telewizyjny”.
Lista kanalii
Dziś trudno wskazać jedną powszechnie znaną postać historycznego zdrajcy. Swego czasu różne internetowe portale historyczne organizowały sondy wśród użytkowników na ten temat – zwykle kończyło się to zajadłymi dyskusjami w komentarzach, kto właściwie nim jest. Problem z jednej strony leżał w tym, że poczet polskich zdrajców zamieniał się w poczet Wallenrodów (a więc zdrajca czy bohater?), a z drugiej – w przyjętych definicjach. Stąd np. I sekretarze PZPR nie byli kwalifikowani jako zdrajcy, bo argumentowano, że komuniści nie są Polakami – a nie-Polak Polski nie może zdradzić.
Zdrajcy są wciąż w dyskursie publicznym i polskiej kulturze potrzebni – bez nich i bez nieustannego zagrożenia z ich strony konsolidacja grupy „my” i tworzenie polskiej tożsamości wydaje się niemożliwe. Można oczywiście budować obraz grupy własnej w opozycji do wroga – konieczna jest jednak postać, która ośmieli się przejść na drugą stronę, a jej przykład będzie odstraszający dla innych. Paradoksalnie, mimo trwającego wciąż polowania na zdrajców stworzono mit Polski bez nich. W micie tym z wrogiem czy okupantem współpracowały jednostki, wyjątki, margines, nie zaś naród; ten zdał i nieustająco zdaje egzamin. Jednocześnie jednak zdrajców wciąż się szuka, a targowicą był obwoływany Okrągły Stół, konstytucja z 1997 r., wejście Polski do Unii Europejskiej czy podpisanie traktatu lizbońskiego. Zdrajcą też może zostać każdy, w zależności od sytuacji, politycznej woli czy po prostu zaakcentowania, kto jest tu grupą trzymającą władzę piętnowania i wykluczania. I nieważne, czy zdrajca zdradził – ważne, że został tak nazwany.
Gra w zdradę to więc gra o rząd dusz, wspólnotę, pokazanie granicy, kształtowanie rzeczywistości, norm i tożsamości – o to, kim jesteśmy „my” i kto ma nad „my” władzę. Współczesna Polska do niedawna miała do wyboru wiele mitów o tolerancji, solidarności, walce o wolność czy miejscu w Europie. Zastąpił je mit zdrady, który zdominował sferę publiczną; aż trudno wyobrazić sobie dziś dyskurs polityczny, w którym nikt nikogo nie oskarża o bycie zdrajcą. Im głębsza linia politycznego podziału, tym bardziej potrzebna jest wyimaginowana (bądź realna) figura strzegąca nieprzekraczalnej granicy między „my” a „oni”. I chyba zdrajca nie zniknie z rodzinnej polskiej fotografii, dopóki nie okaże się, że obraz ten tak naprawdę nie jest czarno-biały.
***
Autorka jest antropolożką kultury i socjolożką, członkinią Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Właśnie ukazała się jej książka „Hańba. Opowieści o polskiej zdradzie”, Wydawnictwo W.A.B., 2018.