Dyskusji na temat postprawdy, fake newsów, natężenia skandali i innych zmór wyhodowanych przez demokrację „elektroniczną” toczy się dziś wiele. Łączy je jedno: debatujący często sugerują (a niekiedy wręcz zakładają), że to zjawiska nowe, podobnie jak nowe są ich określenia. Skoro mamy czasy postprawdy, to – logicznie – onegdaj normą było głoszenie prawdy, a wieści wiarygodne łatwo było oddzielić od plotek, pomówień czy pogłosek. Kłamców identyfikowano i potępiano, uczciwym ludziom przywracano honor i szacunek. Czy rzeczywiście?
Jawne imię nieprawdy
Słynnemu zdaniu Epimenidesa z Krety, że „Kreteńczycy zawsze kłamią”, odpowiadałaby dzisiaj formuła „W epoce multimediów wszyscy kłamią”. Ralph Keyes w wydanej u nas w 2017 r., a napisanej 15 lat temu książce „Czas postprawdy. Nieszczerość i oszustwa w codziennym życiu” pisze wręcz, iż uczciwość znalazła się dzisiaj w tarapatach: „Na poziomie wielkiej polityki kłamstwa brzmią tak: »Nigdy nie nawiązałem relacji seksualnej z tą kobietą« albo »Znaleźliśmy broń masowej zagłady«. W nagłówkach prasowych aż roi się od wysoko postawionych kłamców: naukowców fabrykujących wyniki badań, dziennikarzy wysysających artykuły z palca, biskupów lawirujących w sprawach niewygodnych dla Kościoła, menedżerów i księgowych »podrasowujących« sprawozdania finansowe. Stanowią oni najbardziej widoczne przejawy dużo szerszego zjawiska: uczynienia z kłamstwa rutynowego elementu życia”.
Każdy bez wysiłku może uzupełniać tę listę mijania się z prawdą, kłamania w imię „szerszej, ważniejszej prawdy” i różnych innych zabiegów, które z uczciwością i odpowiedzialnością za fakty niewiele mają wspólnego. Normą stało się właśnie wszechobecne „podkręcanie” własnego wizerunku, przedstawianie samego siebie jako kogoś, kto koniecznie musi być autentyczny, oryginalny i osobny.