W 13. numerze POLITYKI z sympatią odnotowaliście, że w Norwegii zaniechano karania za posiadanie narkotyków, przynajmniej w ilościach, które ustawodawca uznał za graniczne, np. 2 gramy kokainy. Przyjęte przez Norwegów rozwiązanie niesie za sobą mniej skutków ubocznych niż legalizacja marihuany, która uruchomiła potężne interesy komercyjne, zwłaszcza w USA. W rezultacie konsumpcja rekreacyjna marihuany w USA wzrosła.
Chwaląc cudze, warto przypomnieć, że w Polsce zaniechano penalizacji posiadania narkotyków – i to niezależnie od ilości – w ustawie o zapobieganiu narkomanii z 1985 r. Wbrew krytykom tamtej ustawy przez następne lata nie odnotowano wzrostu konsumpcji narkotyków ani w statystykach ochrony zdrowia, ani w danych policji. Dopiero w 1997 r., idąc za przykładem „mocarstw”, przy oporze ekspertów, przegłosowano ustawę, już nie o „zapobieganiu narkomanii”, ale o jej „przeciwdziałaniu”, w której penalizowano posiadanie narkotyków za wyjątkiem niewielkich ilości na własny użytek. Konsekwencje były łatwe do przewidzenia. Liczba przestępstw z ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii wzrosła w ciągu dwóch lat z kilku do kilkunastu tysięcy.
Niezrażony – a może zachęcony tym – ustawodawca w kolejnej nowelizacji zaostrzył regulacje, penalizując posiadanie narkotyków niezależnie od ich ilości. Było to ostateczne zwycięstwo moralności nad pragmatycznym kompromisem. W ciągu pięciu lat liczba przestępstw związanych z narkomanią poszybowała do poziomu 70 tys. rocznie. Większość z nich polegała na posiadaniu narkotyków lub udzielaniu ich innej osobie. Liczba przestępstw „dużej skali” – takich jak produkcja, przemyt lub obrót hurtowy – nie zmieniła się.