Reakcja papieża Franciszka na rosyjską agresję była dla wielu ogromnym zawodem i szokiem. Dla mnie jednak była spodziewana, a przebijającym się uczuciem była ulga. Spodziewana (…). Franciszek w sferze werbalnej był zazwyczaj bez zarzutu, jednak za jego słowami nie szły żadne czyny – przeciwnie, często zaraz potem słyszeliśmy dementi ze strony watykańskich elit. I stąd poczucie ulgi – Franciszek do tej pory był niezachwianym argumentem dla tych bardziej światłych obrońców instytucji. Rzadko argumenty o braku wcielania słów w życie przynosiły skutek, bo w ogóle rzadko kiedy widać efekt czyichś słów. Nawet w ostatnio przeprowadzonym sondażu respondenci wskazywali, że Franciszek jest dla wierzących większym autorytetem moralnym niż polscy biskupi. Tworzył on wygodną przystań dla osób krytycznie myślących, które chciałyby widzieć w instytucji jej tytularną świętość. Teraz maski opadły, już właściwie nie da się obronić postawy papieża, co dla krytyków instytucji musi stanowić pewną ulgę.
Dużo jednak ciekawsza jest w tym kontekście historia Jorge Bergoglio. Jak dotąd największym stawianym mu zarzutem była jego postawa i ewentualna współpraca z autorytarnym i zbrodniczym reżimem w trakcie tzw. brudnej wojny w Argentynie w połowie lat 70. Nie czując się kompetentny, żeby osądzić rolę Bergoglio, mogę jedynie stwierdzić, że była ona oceniana od „tylko konformistycznej” aż do oceny skrajnie negatywnej (współudział). W każdym przypadku powinna być przyczyną do większych lub mniejszych wyrzutów sumienia. I też taka była narracja wszystkich, którzy pozytywnie patrzyli na Jose Bergoglio. Jego postawa wynikająca z ludzkiej słabości/nieświadomości spowodowała u niego samokrytykę, a także przypływ wiary i wolę naprawy. Wyrzekł się doczesnych dóbr i przez kilkadziesiąt lat czynił zadość swojej winie, niosąc pomoc innym.