Odgrzanie przez PiS sprawy smoleńskiej i raport Macierewicza [o czym pisał ostatnio Rafał Kalukin w tekście „Mit kit”, POLITYKA 17] nasuwają skojarzenia z atmosferą wokół katastrofy gibraltarskiej. Zginął w niej polski premier, jego córka oraz grupa polskich i brytyjskich oficerów, łącznie 16 osób. Raport komisji RAF-u, pobieżny z uwagi na czas wojenny, wykluczył sabotaż, wskazując wyłącznie na techniczne przyczyny zdarzenia.
Oczywiście śmierć polskiego premiera musiała wywołać rezonans, wszak premierzy i wodzowie naczelni to nie szeregowcy i nie giną „ot tak sobie”, nawet w warunkach wojny. Powiedzmy szczerze, jest w tej sprawie jeszcze dziś parę pytań. Ścierały się i po dzisiejszy dzień ścierają poglądy tych, którzy uważają, że zawiodła technika lub „czynnik ludzki” (pilot się uratował), z lansującymi tezę, iż za śmiercią gen. Sikorskiego stały jakieś ciemne siły. Śledztwo katowickiego oddziału IPN, prowadzone pod przyjętą tezę, iż jest to zbrodnia komunistyczna, dało wynik negatywny. Wykluczyło zresztą ingerencję jakichkolwiek czynników trzecich, czego dowiodły oględziny ekshumowanych z krakowskiego sarkofagu szczątków Generała oraz sprowadzonych z Anglii szczątków innych pasażerów Liberatora Al-523, gen. Tadeusza Klimeckiego, płk. Andrzeja Mareckiego i por. Józefa Ponikiewskiego. Obdukcja wykazała, iż ofiary posiadały obrażenia wielonarządowe, typowe dla wypadków komunikacyjnych. Żadnych ran postrzałowych, kłutych czy rąbanych. Czy IPN liczył na znalezienie takich ran. Skąd jednak nadzieja, że takie rany mogły powstać? Przyjrzyjmy się temu na podstawie jednego tylko przykładu.