W wieku 94 lat zmarł Tadeusz Olszański, nestor polskiego dziennikarstwa sportowego. Urodzony w Stanisławowie (dzisiejszy Iwano-Frankiwsk w Ukrainie) swoim bogatym życiorysem i niespożytą energią mógłby obdzielić kilka osób. Oprócz tego, że pisał o sporcie, swojej największej pasji, był m.in. tłumaczem literatury węgierskiej (choćby „Chłopców z placu Broni”), dyrektorem Ośrodka Kultury Polskiej w Budapeszcie, korespondentem radiowym i telewizyjnym, a nawet sprawozdawcą z krwawego konfliktu na Bałkanach. Jak relacjonował w wydanych niedawno wspomnieniach: „Było, minęło, zostało w pamięci”, układ zaproponowany mu w 1990 r. przez władze radia i telewizji był następujący: jako znawca Węgier rezyduje w Budapeszcie i zajmuje się tamtejszymi problemami, a do Belgradu wpada z rzadka, starając się wypełnić lukę po zlikwidowanej przez centralę placówce. Kilka miesięcy później wybuchła wojna i Tadeusz stał się potrzebny nie w zacisznym Budapeszcie, ale w oku cyklonu. Przez cztery lata słał korespondencje, pokonując bariery językowe – dzięki talentowi poligloty oraz logistyczne – dzięki darowi zjednywania sobie ludzi.
O sporcie pisał m.in. w „Sztandarze Młodych”, „Perspektywach”, „Sportowcu”, ale miarą talentu Tadeusza było to, że świetnie odnalazł się również jako felietonista satyrycznych „Szpilek”, a Węgry postanowił przybliżyć niebanalnie, przez pryzmat tamtejszej kuchni w książce „Nobel dla papryki”. POLITYKA była jego ostatnim zawodowym przystankiem. Pierwszy tekst „Ile kosztuje rekord”, poświęcony sensowności nakładów na zawodowy sport, opublikował w tygodniku w 1962 r. Na stałe dołączył do redakcji w drugiej połowie lat 90., w podwójnej roli eksperta od problematyki węgierskiej i autora tekstów sportowych. Rywalizacja o punkty oraz medale była dla niego tylko pretekstem i punktem wyjścia do opowieści o ludziach. Niepogodzony z postępującym makiawelizmem zawodowego sportu, Tadeusz wymyślił nagrodę fair play dla tych, którym obsesja sukcesu nie przysłania idei czystej gry. Pierwszym laureatem – pół wieku temu – został pięściarz Zbigniew Pietrzykowski, który nawet mając w ringu przygniatającą przewagę, nie dążył do nokautu. Idea Tadeusza została podchwycona przez Polski Komitet Olimpijski, a nagroda fair play jest wręczana do dziś.
Tadeusz był w dobrym stylu staroświecki, w ubiorze – fular, tweedowa marynarka, poszetka, i w manierach – szarmancki, kulturalny, dystyngowany. Nawet o tych, którzy w jakiś sposób mu się narazili, starał się wyrażać dyplomatycznie. Jeszcze do niedawna potrafił ni stąd, ni zowąd zadzwonić do przyjaciół z POLITYKI, by pogratulować tekstu, podzielić się swoimi refleksjami, zainspirować do ciągu dalszego. Tylko czasem – odnosząc się do cyników, karierowiczów, prostaków – zdarzało mu się okazywać zniecierpliwienie.
Gdy potrzebował ucieczki od coraz bardziej nieznośnej polskiej rzeczywistości, najchętniej kierował myśli i wspomnienia w stronę Węgier (które po matce miał we krwi) albo rodzinnego Stanisławowa. We wspólnej polsko-ukraińskiej przeszłości starał się akcentować i eksponować to, co łączy. Zarówno udzielając się w stowarzyszeniach Kresowiaków, jak i zachowując pamięć o Stanisławowie w dwóch książkach, gdzie splótł rodzinne losy z dziejami miasta, sypał anegdotami i w niepowtarzalny sposób zakonserwował tamtejszą kosmopolityczną mozaikę. Mówił, że największą nagrodą był duży odzew rozsianej po świecie stanisławowskiej społeczności, a spotkania przebiegały we wzruszającej i serdecznej atmosferze. Nad ogólnym tumultem często wznosił się tubalny głos roześmianego autora. Na korytarzach POLITYKI słychać go do dziś.