Nagrodę Kreatora Kultury, czyli laur mistrzowski, przyznaliśmy Janowi „Ptaszynowi” Wróblewskiemu „za wyprowadzenie polskiego jazzu w świat, za udział w powstaniu serii nagrań, która pod szyldem Polish Jazz przetrwała ćwierć wieku i ostatnio powróciła po latach niebytu. Za to, że dla całej polskiej sceny muzycznej bywał liderem, aranżerem, organizatorem, nauczycielem i animatorem, nigdy nie traktując jazzu jako ograniczającej konwencji. I za to, że kiedy nie gra, to jak nikt inny potrafi o muzyce opowiadać”.
Ptaszyn – ten pseudonim wywodzący się z „ptasiego” nazwiska – nadał Janowi Wróblewskiemu Krzysztof Komeda na początku jego kariery, ponieważ w kierowanym przez Komedę zespole było kilku Janów. I tak już zostało, ale zwykle mówiono do niego „Ptaku”, zwłaszcza że stale nosił czapkę z daszkiem przypominającym dziób.
To już jeden z ostatnich ze starej gwardii, która tworzyła polski jazz. Jeszcze chodząc do szkoły muzycznej w Kaliszu na początku lat 50., grał w zespole na zabawach muzykę taneczną, która zatrącała o jazz, ale w tajemnicy, ponieważ ten gatunek muzyczny był zakazany. Zresztą po latach Ptaszyn twierdził, że były to dość mizerne próby, więc nie zalicza ich sobie do stażu. Za to w swoim rodzinnym mieście zagrał ostatni w życiu koncert i było to 15 kwietnia – niecałe trzy tygodnie po 88. urodzinach (i trzy tygodnie przed śmiercią). To prawdziwy rekord.
Tak się też złożyło, że stał się forpocztą polskiego jazzu na świat: w 1958 r. wziął udział w przesłuchaniach do big-bandu na festiwal w Newport w Stanach Zjednoczonych, przeszedł je pomyślnie i wystąpił tam jako pierwszy muzyk nie tylko z Polski, ale w ogóle zza żelaznej kurtyny.
Za swoich pierwszych i najważniejszych mistrzów uważał trzech starszych kolegów: Krzysztofa Komedę, Andrzeja Kurylewicza i Andrzeja Trzaskowskiego. Ze wszystkimi z nich grał. Do zespołu Komedy przystąpił w 1955 r. jako student poznańskiej Politechniki. W tej formacji trzymano się stylistyki Gerry’ego Mulligana i Modern Jazz Quartet. W kontekście dominujących wówczas klimatów jazzu tradycyjnego było to odświeżające. Jazzowym modernistą był i Trzaskowski, z którym Ptaszyn grał w zespole Jazz Believers, natomiast Kurylewicz, którego kwintetu był członkiem, choć też zainteresowany jazzem nowoczesnym, powracał jednak do bluesa i swingu, a z czasem do muzyki poważnej.
Ptaszyn zaś, choć niezmiernie ich cenił, nie poszedł ostatecznie drogą żadnego z nich. Nie był typem muzyka jazzowego, który spala się w intensywnej grze – raczej typem luzaka, który gra, bo to po prostu lubi. Pod koniec lat 60., po wyprawach w różne muzyczne strony, stwierdził, że na eksperymenty nie ma ochoty. To był dla niego trudny moment, bo awangarda była wtedy w modzie.
W tym czasie spróbował innej drogi: wszedł w kontakt z Polskim Radiem, co zaowocowało współpracą na resztę życia. Stanął na czele Studia Jazzowego, a w 1970 r. zainicjował kultowy cykl „Trzy kwadranse jazzu” – ostatnia audycja ukazała się na antenie radiowej Trójki kilka godzin przed jego śmiercią.
Nadal grał, komponował, aranżował, ale równolegle stał się wielkim popularyzatorem ukochanej dziedziny: w radiu, telewizji, prowadząc koncerty. Dla wielu pokoleń słuchaczy był prawdziwym nauczycielem jazzu. A robił to tak, jak grał: na luzie, z urokiem osobistym i poczuciem humoru. Promował zdolnych muzyków, młodszych i starszych. Był autorytetem dla środowiska, ale nie takim na piedestale, lecz takim, którego otacza mnóstwo anegdot – sam je z przyjemnością przytaczał.
Powiedział kiedyś: „Człowiek pozbawiony poczucia humoru nie może być jazzmanem! To dosyć rewolucyjna teoria i pewnie nieprawdziwa. Ale ja tak uważam”.