O jego wielkości nie świadczą ani Oscar i dziesiątki innych wyróżnień, ani nazwiska wybitnych reżyserek i reżyserów zapraszających go do współpracy, lecz autentyczny smutek, z jakim na wieść o jego śmierci reagowali ludzie kina i widzowie. Pożegnanie mistrza było jednocześnie rozstaniem z przyjacielem, kimś bliskim, otwartym, szczerym.
„Muzyka rodzi się z uczuć, z potrzeby dotykania absolutu i piękna” – mówił przed laty w wywiadzie dla POLITYKI. Pochodził z artystycznej rodziny, szybko odkrył swój kompozytorski talent, wybrał jednak studia prawnicze na Uniwersytecie Adama Mickiewicza, wierząc, że czeka go kariera w dyplomacji. Peerelowskie realia pozbawiły go jednak złudzeń. Kaczmarek wrócił więc do muzyki, a droga wiodła go przez awangardowe sceny teatralne (karierę zaczął od współpracy z Jerzym Grotowskim w Teatrze Laboratorium), festiwale jazzowe i folkowe. Z Grzegorzem Banaszkiem tworzył Orkiestrę Ósmego Dnia, powołaną przy poznańskim teatrze Lecha Raczaka. Występowali na Zachodzie, cieszyli się uznaniem w Stanach Zjednoczonych, w jednej z chicagowskich wytwórni wydali w 1982 r. swoją pierwszą płytę „Muzyka na koniec”.
Kaczmarek dał się poznać jako wybitny multiinstrumentalista, grał na fortepianie, fletach, fidoli Fischera, instrumentach perkusyjnych. „Wydawało mi się, że wykonujemy bardzo polskie, romantyczne kompozycje, które wyrastają z fascynacji norwidowskim widzeniem sztuki. Byłem zdziwiony, że w kraju wrzucają nas do jednego worka z zespołem Osjan i traktują naszą muzykę jak wschodnią medytację” – wspominał.
W 1989 r. dostał stypendium Departamentu Stanu, przeprowadził się do Los Angeles. Tworzył już wtedy ścieżki dźwiękowe do filmów, przede wszystkim do produkcji telewizyjnych, krótkometrażowych dokumentów, studenckich etiud. Ameryka pozwoliła mu rozkwitnąć. Pisał muzykę dla Agnieszki Holland („Całkowite zaćmienie”, „Plac Waszyngtona”) i Lecha Majewskiego („Ewangelia według Harry’ego”), dostawał coraz więcej zleceń. „Mój umysł zaczął się przeprogramowywać. Ze zdumieniem zauważyłem, że osławiony happy end, który kiedyś wydawał mi się niedopuszczalny w sztuce, teraz akceptuję bez mrugnięcia okiem. Odnalazłem drugą, jaśniejszą stronę życia” – wspominał.
Oscar, którego otrzymał w 2005 r. za muzykę do „Marzyciela” Marca Forstera, był ukoronowaniem jego amerykańskiej kariery. Dostawał więcej propozycji, ale wolał swoje doświadczenie przełożyć na działanie dla innych: stąd wziął się pomysł stworzenia inspirowanego Instytutem Sundance niezależnego Instytutu Rozbitek, który miał wspierać młodych artystów, czy zorganizowania Festiwalu Transatlantyk, którego przez wiele lat był dyrektorem. Nawet po tym, jak na oscarowej gali odebrał statuetkę z rąk Johna Travolty, pozostał przede wszystkim wolnym, niezależnym duchem, który, tak samo jak za czasów pracy z Grotowskim czy w Teatrze Ósmego Dnia, marzył o tym, by w muzyce zakląć swoje emocje i stan ducha.