Wielu polskich eurodeputowanych oprócz ojczystego nie zna żadnego innego języka. Dość szybko w tej nieumiejętności zostają w każdej kadencji rozpoznani. Są nie tylko pośmiewiskiem wielu, ale – co gorsza – w Parlamencie Europejskim są zupełnie nieprzydatni. W bardzo świeżych jeszcze, bo z kwietnia tego roku, badaniach CBOS, podczas których pytano, jaki powinien być idealny europoseł, aż 69 proc. ankietowanych podkreślało, że powinien znać języki obce. Jeden z najbardziej doświadczonych polskich eurodeputowanych twierdzi, że dużo więcej niż połowa polskich członków PE nie potrafi porozumiewać się w żadnym obcym języku. To istotna ułomność, która nie pozwala na skuteczne wypełnianie mandatu. Mimo to nikt nie został zdyskwalifikowany z tego powodu – ba, partie często wystawiają takie osoby w kolejnych wyborach, aby ubiegały się o reelekcję.
Tłumaczenie tych kwestii przez niektórych eurodeputowanych bywa nader bezczelne. Nie przyznając się bowiem do nieznajomości języków, objaśniają, że nie jest to konieczne, debata plenarna tłumaczona jest bowiem na wszystkie języki UE. Podobnie tłumaczone są debaty na posiedzeniach 20 komisji i te prowadzone podczas spotkań grup politycznych. Wcześniej jednak prowadzi się kuluarowe rozmowy. Tam nie ma tłumaczy i znajomość angielskiego na poziomie Good morning czy Jimi Hendrix jest zdecydowanie niewystarczająca. Owocem takich rozmów jest to, co prezentuje się później na oficjalnych europarlamentarnych forach. Szeroko rozumiana dyplomacja kuluarowa jest fundamentalna. Ucierają się stanowiska, rozbieżności próbuje się zamieniać w kompromisy. Właśnie w takich nieformalnych gremiach można przedstawić swoje projekty albo dowiedzieć się, kto i czym w imieniu swojego państwa jest zainteresowany. W większych, mniejszych salach, gabinetach, przy kawiarnianych stolikach wymienia się poglądy, zaciekawia innych swoimi racjami i przekonuje do nich, wsłuchuje się w racje innych. Zawiązuje się sojusze, próbuje budować większości wokół spraw, które będą przedmiotem plenarnych obrad, a później głosowań.
Ta kuluarowa dyplomacja jest pożądana, bo po prostu jest bardzo pożyteczna. Posłowie, którzy nie potrafią jej uprawiać z powodu nieznajomości obcego języka, próbują zaznaczyć swoją obecność w inny sposób. Piszą sobie na kartkach po polsku agresywne wystąpienia i pokrzykują na Unię z parlamentarnej trybuny. Krzykiem jednak nikt niczego jeszcze w UE nie pozyskał. Liczy się umiejętność zawiązywania kompromisów w bezpośrednich rozmowach, bo na ich podstawie można uzyskać podczas głosowań większościowe poparcie dla tego, co ważne dla kraju i wspólnoty.
Europosłowie, którzy nie znają żadnego obcego języka, mają oczywiście świadomość swojej nieprzydatności. Starają się więc, aby ta ich wada możliwie najdłużej pozostawała nieodkryta. Jednym ze sposobów jest chodzenie po parlamencie grupkami. Wtedy minimalizuje się ryzyko, że ktoś z innego kraju się zatrzyma i o coś zapyta. Kiedy „niejęzyczni” siadają w europarlamentarnej kawiarence, a przy stoliku pozostaje wolne krzesło, odstawiają je, by ktoś z innego kraju przypadkiem się nie przysiadł. Jeden z polskich wybrańców do Europy, kiedy zdarzało się, że ktoś zagadywał w obcym języku, wyciągał chusteczkę i udawał, że nie może teraz rozmawiać, bo zajęty jest wycieraniem nosa. Jedna z naszych europosłanek, kiedy ktoś próbuje o coś zagadnąć, wskazuje na zegarek, co ma oznaczać, że bardzo się spieszy.
Banalna, ale skuteczna metoda, to trzymanie telefonu przy uchu albo spuszczanie głowy, kiedy mija się na parlamentarnych, brukselskich czy strasburskich korytarzach kogoś znajomego z widzenia. Te i inne żenujące uniki mają chronić przed zdemaskowaniem.
Śmieszne? Rzeczywistość jest jednak porażająca. Wybrani parlamentarzyści tworzą też stałe polskie delegacje do ciał międzynarodowych, m.in. do Zgromadzenia Parlamentarnego NATO. Do dziś pamięta się sytuację, kiedy delegowana do tego gremium osoba z polskiego parlamentu, używająca dwóch nazwisk, zamawiała służbowy samochód, aby zawiózł ją na lotnisko. Tak wyjaśniała – nie znając obcego języka – że podstawiono dwa auta, jedno na jej pierwszy człon nazwiska, kolejne na drugi…
Każdy, kto obejmuje mandat, wie, że bez znajomości obcego języka nie jest w stanie wykonywać obowiązków europosła. Wie, że kłamie, kiedy w kampanii wyborczej obiecuje, że będzie wpływał na kształt umów międzynarodowych. Nie mówi prawdy, kiedy obiecuje, jak bardzo będzie wpływał na projekt unijnego budżetu, by był korzystniejszy dla Polski. Nie zrobi tego, jeśli brakować mu będzie tego podstawowego językowego instrumentu. Niczego nie wniesie, jeśli nie potrafi uczestniczyć w kuluarowych – bez tłumacza – dogadywaniach się, negocjacjach.
To partie, które desygnowały takich kandydatów do europarlamentu, ponoszą odpowiedzialność za to, że ich przedstawiciele nie są w stanie należycie wypełniać zadań. Eurodeputowani, którzy bez znajomości języka obcego zgodzili się kandydować, niewykluczone, że mogą być pociągnięci do odpowiedzialności za działanie na szkodę interesu publicznego. Można też uznać, że godząc się na wypełnianie mandatu bez należnych ku temu kwalifikacji, czynią tak dla osiągnięcia jedynie korzyści majątkowej.
W 2004 r. w niektórych ugrupowaniach politycznych kandydaci do PE poddawani byli egzaminom językowym. Niektórzy rezygnowali z kandydowania ze strachu przed publicznym blamażem. Godzenie się, aby nieposługujący się żadnym językiem obcym kandydowali w tych wyborach, to tak, jakby zaakceptować, by osoby nieznające nut zostały zakwalifikowane do konkursu chopinowskiego. Dlatego debaty telewizyjne z udziałem kandydatów do Parlamentu Europejskiego powinny odbywać się w języku angielskim albo francuskim. Tłumaczone na żywo.
DR JERZY WENDERLICH,
WICEMARSZAŁEK SEJMU W LATACH 2010–15,
POSEŁ NA SEJM W LATACH 1993–2015