O Polityce

Wiejskie dzieci komunizmu


 
Intensywny i nastrojowy opis przełomu na wsi, w osadzie pracowników gospodarstwa pomocniczego, będącego rodzajem PGR. Autorka, urodzona w 1972 r., wspomina dzieciństwo spędzone w dość prymitywnych, a jednak przyjaznych warunkach, w otoczeniu przyrody, zwierząt i prostych ludzi. Polska wieś w latach 70. i 80. jawi się jako biedne i zhierarchizowane, ale bezpieczne miejsce do życia, gdzie każdy jest potrzebny i ma swoje zadanie do wykonania. Władza za bardzo nie dokuczała, o opozycji nie słyszano. Dziećmi nikt się specjalnie nie zajmował, ale też nic szczególnego im nie groziło.

Gorzej, że później, już w okresie przełomu, ludźmi z osady także nikt się nie zajmował. Do wsi docierały jedynie echa krajowych wydarzeń, budzące nie do końca przemyślany entuzjazm. Mało kto miał pojęcie, co go czeka. Gospodarstwo upadło, a tylko nieliczni potrafili wziąć sprawy we własne ręce.

Padające pegeery były w swoim czasie dyżurnym tematem mediów, jednak mało kto potrafił ująć go w sposób tak poruszający, jak zrobiła to autorka wyróżnionej pracy, osoba uczestnicząca i współodczuwająca.
 


Moje dzieciństwo i młodość upłynęły w czasach, kiedy nie poświęcano nam wiele uwagi. Sami musieliśmy kształtować swoje opinie, szukać autorytetów, musieliśmy zmagać się z codzienną nienormalnością tamtych czasów. Wielu z moich kolegów i koleżanek ze szkoły zatraciła się w tym wszystkim. Dla nas - rocznika 1972, dla wiejskich dzieci rodzin robotniczych zabrakło jakby miejsca, jakby zapomniano o nas, o tym, że musimy jakoś się ukształtować, aby wejść w dorosłość.

Do jednych po nazwisku, do innych po imieniu

Urodziłam się jako drugie dziecko rodziny półinteligentów i aż do osiągnięcia dorosłości mieszkałam z rodzicami w małej wsi niedaleko Morąga, w dzisiejszym województwie warmińsko-mazurskim. Matka pracowała w gospodarstwie pomocniczym, odpowiedniku Państwowych Gospodarstw Rolnych (PGR), jako zootechnik. Ojciec z reguły zatrudniał się na budowach w pobliskim Morągu i pracował fizycznie. Matka skończyła średnią szkołę, a ojciec zawodówkę i stąd w przedszkolu i podstawówce przydzielona zostałam do klasy półinteligenckiej. Myślę, że i tak miałam więcej szczęścia niż inni, którzy pochodzili z typowej klasy robotniczej. Paradoks polegał na tym, że to, co było opiewane w pochodach pierwszomajowych i idei samego komunizmu, w rzeczywistości przekładało się na pogardę i poniżanie. Kto miał oboje rodziców z wykształceniem minimum średnim, tego nauczyciele traktowali lepiej.

Oczywiście zdarzali się normalni pedagodzy i do dziś odczuwam głęboki szacunek do mojej wychowawczyni, wspaniałej polonistki Elżbiety Zielińskiej, dzięki której moje zainteresowanie literaturą przełożyło się na pasje zawodowe. Ona nigdy nie dzieliła nikogo według klas i wszystkich traktowała jednakowo. Ale nasza pani w przedszkolu, dyrektorka zresztą, do jednych dzieci mówiła po nazwisku, a do tych z wyższej półki po imieniu. Gdy dziecko z inteligentów zabrało zabawkę temu z klasy robotniczej, to nie musiało oddawać. Inaczej było, kiedy role się odwracały.

Wieś podzielona na warstwy

W mojej rodzinnej wsi nie było zwykłych gospodarzy, którzy by posiadali gospodarstwo rolne. Owszem, każdy miał jakiś chlewik, gdzie hodował świnie, kury czy kaczki, miał nawet kawałek ogródka czy działki, gdzie sadził ziemniaki i warzywa. Ta wieś była takim maleńkim miasteczkiem, a właściwie osadą, w której żyli ludzie z różnych warstw społecznych. Byli nauczyciele z technikum rolniczego, byli pracownicy umysłowi z nadleśnictwa oraz gospodarstwa pomocniczego i byli pracownicy fizyczni - ci, którzy zajmowali się dojeniem krów, doglądaniem trzody chlewnej, traktorzyści itp. Każda z tych warstw mieszkała w innej dzielnicy wioski. Fizyczni zajmowali tereny za starym niemieckim cmentarzem, w starych domach zwanych czworakami. Nauczyciele mieszkali po drugiej stronie ulicy w blokach, razem z umysłowymi z Gospodarstwa. Z kolei nadleśnictwo miało swoje bloki i domki tuż przy lesie.

Dom był brzydki

Moja koleżanka, córka nauczycielki, mieszkała w ładnym domu, w którym było pianino, mnóstwo książek i zapach ciasta. Mój dom, tak jak domy koleżanek z rodzin robotniczych, był zupełnie inny. Nie mieliśmy ładnych mebli ani książek. Zajmowaliśmy dwupokojowe mieszkanie na parterze w starym poniemieckim budynku, w którym oprócz nas mieszkała starsza kobieta z synem, a na górze jakieś zmieniające się stażystki z biura. Dom był długi i od połowy przeznaczony na magazyn maszyn i urządzeń gospodarczych. Mieliśmy dwa duże zawilgocone pokoje, ciemną kuchnię i dosyć dużą tzw. komórkę, w której rzeźnik, znajomy rodziców, wyrabiał raz na dwa miesiące przetwory z zabitego wieprza. Nie mieliśmy łazienki ani ciepłej wody, ustęp był drewniany i znajdował się na dworze. Ale rzadko z niego korzystaliśmy, bo w domu było specjalne wiadro na załatwianie potrzeb fizjologicznych.

Meble na wysoki połysk i błoto

Mój ojciec kupił pierwszy regał tuż przed 1989 r. Stał po niego całe dwa dni w kolejce. Mebel nazywał się Jarocin i był na wysoki połysk jak nasze dwie szafy i kredens. Poza tym mieliśmy wersalki, szafki kuchenne w siwym kolorze, duży stół, drewniane krzesła i czerwony dywan. Podwórko graniczyło z mleczarnią, od której unosił się zapach mleka i krów. Latem pojawiały się olbrzymie muchy, które wchodziły chmarami do mieszkania. Na podwórku stały chlewiki, klatka dla królików, spacerowały po nim kury i kaczki, wszędzie było błoto. Nie było to ładne miejsce, ale nie mieliśmy innego.

Dopiero kiedy miałam 10 lat, zamieszkaliśmy obok w czterorodzinnym bloku, w trzypokojowym mieszkaniu z dużą kuchnią, łazienką oraz ogrodem i zielonymi trawnikami wokół. To był taki prezent dla pracowników od zakładu pracy matki. W moim starym domu zamieszkali ludzie z czworaków, z tym że po odremontowaniu budynków zrobiono im tam łazienki.

Czy ustrój komunistyczny wpływał na wygląd mieszkań tych ludzi? Myślę, że tak, bo brakowało im wyobraźni, wzorca, poczucia smaku i estetyki. Wszak wtedy odbierano tylko dwa programy telewizyjne, jedynkę i dwójkę, w dodatku szare, bo w czarno-białych kolorach. Nie pamiętam programu, który zachęcałby widzów do podniesienia poziomu swojego życia, to przecież wiązałoby się ze zdjęciem klapek z ich oczu.

Dzieci zdane na siebie

Nam, dzieciom, starsi nie zapewniali żadnych rozrywek. Nie było świetlicy, nie było placów zabaw. A kiedy szliśmy „na bloki", które miały swój plac z huśtawkami, to nas stamtąd przeganiali. Bardzo czekaliśmy na zimę. We wsi były trzy stawy, na których jeździło się na łyżwach, a na starym cmentarzu niemieckim olbrzymia górka do zjeżdżania sankami. Zjeżdżaliśmy na ulicę pod koła samochodów. Na szczęście było ich tak mało, że nic nikomu się nie stało. Na stawie pod moją koleżanką załamał się lód, ale ją wyciągnęliśmy. Jej matka niczego nawet nie zauważyła. Dorośli nie dbali wtedy o dzieci, nikt się nie interesował, by górka do zjeżdżania stała się bardziej bezpieczna lub by znaleźć nam jakieś zajęcie. Wychowywaliśmy się sami i sami musieliśmy dbać o rozrywkę. To było smutne, bo nie czuliśmy się wartościowi.

Do technikum rolniczego należały dwa baseny, które latem napełniano wodą dla przyjeżdżających tu dzieci z kolonii letnich. Chodziliśmy wtedy bez żadnego dozoru i się kąpaliśmy. Pamiętam, że raz o mało nie utonęłam i do dziś się zastanawiam, jak wyszli cało ci, którzy odważali się skakać do wody z wielkiej trampoliny. Z tego basenu też nas przeganiali, ale wchodziliśmy dziurą w siatce i mieszaliśmy się z tłumem tamtych dzieciaków. Nie mieliśmy wielu zabawek, a jednak zawsze coś znajdowaliśmy. Pamiętam, jak bawiłam się długo gumową kaczką, to było bardzo przyjemne. Nie mieliśmy też wyboru w słodyczach, we wsi był jeden sklep spożywczy i kiosk Ruchu, zwany klubem: przechodziło się przez dwa pomieszczenia i dopiero w trzecim znajdował się klub. Tam schodziliśmy się chmarami, aby kupić gumę do żucia. Wtedy była to donaldówka z historyjką lub guma podobna do dzisiejszego cukierka irysa. Były też suchary, herbatniki i groszki o obrzydliwym anyżowym smaku.

W naszej wsi stał i do dziś stoi piękny pałac z parkiem. Przyciągał niemieckich turystów zwiedzających ziemie swoich przodków. Niektórzy z nich potrafili podejść do bawiących się dzieci i rzucić na ziemię kolorowe słodycze. Dzieciaki zbierały te łakocie i wyrywały sobie z rąk, a tamci, śmiejąc się, robili im zdjęcia. Dziś najstraszniejsze jest dla mnie to, że żaden z dorosłych Polaków nie reagował, wręcz przeciwnie, pozwalali, abyśmy jak psy przyjmowali z ziemi tę jałmużnę.

Masz znajomości, masz dobrą pracę

Wszystko wtedy odbywało się na zasadzie znajomości. I choć panował powszechny obowiązek pracy, to ci bez znajomości dostawali tę najgorszą z możliwych. Bo wystarczyło znać kogoś ważnego, kto szepnie słówko, by zostać sekretarką, panią w biurze, pracownikiem umysłowym bądź kierownikiem - nie mając nawet szkoły średniej. Szło się na jakieś zaoczne kursy i nie było problemu. Niektórzy ludzie zapisywali się do partii, aby ułatwić sobie życie. Wiele razy słyszałam rozmowy rodziców, że ten czy tamten nie skończył żadnej szkoły, a zajmuje stanowisko kierownicze.

Jak już wspomniałam, moja matka była zootechnikiem. Dostała tę pracę poprzez dyrektora technikum rolniczego, który był jej nauczycielem. Musiała być na godzinę piątą rano w oborze, aby skontrolować dojarzy, potem wracała na siódmą do domu, gdzie od ósmej do czternastej pracowała w biurze przy jakichś rozliczeniach, następnie o godzinie osiemnastej szła do mleczarni, aby zapisywać litry mleka pobierane przez ludzi ze wsi. To wydawanie mleka było fajnym widokiem i stałym rytuałem wioski aż do likwidacji mleczarni. Każdy z pracowników  mógł codziennie przychodzić po mleko i wielu ludzi z tego korzystało. Mnie szczególnie w pamięci utkwiły wielobarwne kanki, czyli pojemniki na mleko. Kiedy matka zapełniała listę, kobieta obok wlewała z wielkich baniek donoszonych przez dojarzy pieniące się, ciepłe jeszcze mleko. Matka odpowiadała też za zdrowie zwierząt. Często w nocy stróż budził ją do cielącej się krowy, do której ona z kolei musiała wezwać weterynarza. Pamiętam, jak urodziło się cielątko - kaleka z dwiema głowami. Leżało bezbronne w kojcu i kto chciał, mógł je oglądać. I oglądali, nie szczędząc mu przy tym gestów obrzydzenia. Pamiętam, że stworzenie to było bardzo smutne, i dziwiło mnie, że nie ma w nikim zrozumienia dla jego odmiennego wyglądu. Nie wiem, co się z nim stało, ale matka zapewniła mnie, że został uśpiony.

Chcieli nas zahartować życiowo

Zwierzęta stanowiły dla mnie i mojego rodzeństwa żywe zabawki, ale w pozytywnym sensie. Spaliśmy z kotami, które zawsze były w naszym domu. Głaskaliśmy małe kurczaczki trzymane przez ludzi w domu pod stołem kuchennym pod wielką lampą kwarcową. Głaskaliśmy kury, króliki. Mieliśmy nawet sentyment do świń z naszego chlewika. Kiedy ojciec zabijał świniaka, nie mogłam tego wytrzymać. Jego przeraźliwy kwik było słychać w całej okolicy, a ja zanosiłam się płaczem. Któregoś razu dostałam za to lanie od matki, krzyczała, że przez moje żale świnia się męczy i nie chce zdechnąć. Coś w tym było i do dziś nie śmieję się z niektórych przesądów. Bo wtedy właśnie modliłam się o to, aby zabijany wieprz żył. Nagle zwierzak zdołał się wywinąć spod ręki ojca i z na wpół poderżniętym gardłem biegał po całym podwórku, zalewając wszystko krwią. Dla nas, dzieci, było to okrutne i nie mogliśmy znieść takich widoków, ale rodzice nie oszczędzali ich nam w nadziei, że zahartujemy się życiowo.

Ojciec wykłócał się w kolejkach

Ten życiowy hart przydał się na początku lat 80., kiedy brakowało wielu podstawowych produktów i wprowadzone kartki żywnościowe nie miały nawet pokrycia w towarze. Naprawdę było ciężko. Pamiętam, że jedliśmy zupy mleczne na śniadanie, bo mleko mieliśmy od matki z pracy, jedliśmy mięso z hodowanych zwierząt i chleb. Nie pamiętam, abyśmy smarowali go masłem, nie pamiętam słodyczy, czekolady, kakao. Pamiętam potwornie długie kolejki za watą, papierem toaletowym, kawą. Owoce mieliśmy latem z drzew w ogródku, natomiast egzotyczne pomarańcze były tylko na gwiazdkę w paczkach z zakładu pracy matki. Banana zobaczyłam pierwszy raz, kiedy miałam około dziesięciu lat. Brat matki, który uczył się w Gdańsku, przywiózł nam trzy banany i... pałkę policyjną zdobytą w czasie zamieszek, którą matka tłukła później ziemniaki.

Ludzie wymieniali się między sobą na kartki: palacze oddawali przydzielone masło, czekoladę i inne produkty za papierosy. W kolejki chodził ojciec. Matka była bardzo nerwowa i często wracała zdruzgotana z takich postojów, a kiedy my musieliśmy stać, to ludzie potrafili zachowywać się podle i spychali nas na sam koniec. Ojciec radził sobie doskonale, był jakby stworzony do kłótni z kobietami, a kiedy spory ustawały, sypał kawałami i bawił całe towarzystwo. Kolejki wielu ludziom pozwalały oderwać się od kieratu domowego, były symbolem rozrywki w PRL. Ojciec zawsze wracał radosny po takim staniu, a kiedy dodatkowo udało mu się coś dostać, czuł się naprawdę szczęśliwym człowiekiem.

Przyniesienie do domu czegoś, po co stało się całą noc w kolejce, było wydarzeniem i może to śmieszne, ale taka rzecz leżała najpierw na stole i była podziwiana przez domowników.

Wtedy na wszystko były przydziały. Kobiety, które urodziły dzieci, dostawały wyprawkę, w której były dwa kaftaniki, dziesięć pieluch z tetry i dwie pary śpioszków, może trochę więcej, ale jak to miało wystarczyć dla niemowlaka? Szyło się wtedy ubrania dla dzieci, a najlepiej było tym, co mieli rodzinę za granicą i dostawali paczki. Kobietom brakowało nawet ligniny i waty w dniach menstruacji, bo o podpaskach można było pomarzyć. Radziły sobie, tnąc stare prześcieradła czy koszule.

Lęk, kiedy ktoś puka

Kiedy zaczął się stan wojenny, na wsi nie odczuwaliśmy tego tak bardzo. Godzina policyjna nas dobijała i właściwie rzadko kto jej potem przestrzegał. To było nawet fascynujące, coś na podobieństwo ruchu oporu. Wiedzieliśmy, że ten cały ustrój jest zły, bo tak sądzili nasi rodzice, więc wymykaliśmy się z domu, aby przebiec się wokół niego i zrobić na złość tej godzinie policyjnej.

Dokładnie zapamiętałam napięcie rodziców przed ogłoszeniem stanu wojennego. Matka powiedziała, że będzie wojna. Przestraszyłam się bardzo, choć nie miałam pojęcia, co to może oznaczać, ale mój strach spowodowany był jej lękiem, który doskonale wyczułam. Potem siedziałam tylko z ojcem przed naszym czarno-białym telewizorem o nazwie Ametyst. Na ekranie pojawił się Wojciech Jaruzelski i zaczął przemawiać. Słuchałam go wraz z ojcem, ale nie pamiętam dokładnie tej przemowy, wiem tylko, że podziałało na mnie napięcie ojca. Po wszystkim zapytałam się, czy będzie wojna, i ojciec odpowiedział, że nie. Poczułam wtedy łaskotanie w brzuchu, ulgę i przestałam się bać. Rodzice jednak stali się przygnębieni, bardziej milczący i z lękiem otwierali drzwi, kiedy ktoś pukał. Do dziś ogarnia mnie nieokreślony lęk, kiedy do mojego mieszkania ktoś puka.

Czekali na cud

W tamtych czasach wszyscy się hucznie bawili. W moim domu zawsze odbywały się jakieś imprezy, na które przychodziły koleżanki i koledzy z biura matki. Zawsze było jedzenie i wódka dla gości. Imieniny to była podstawa, a już kultem otaczano Dzień Kobiet i mnóstwo tulipanów lub goździków wręczano kobietom z tej okazji. Zakład pracy matki zawsze organizował imprezę dla małżeństw. Zimą mieli kuligi z bigosem w wielkim kotle i dobrą zabawę.

Mam wrażenie, że ludziom - robotnikom z mojej wsi - żyło się wtedy jakby lepiej. Mało który z nich pielęgnował w sobie ideę polityczną, bo wystarczało mu to, co ma. A miał pracę, mieszkanie, pieniądze. Miał też trzynastą pensję, jego dzieci dostawały paczki na Boże Narodzenie (wtedy nazwane choinką) i jeździły na kolonie letnie oraz zimowiska. Wszystko to zapewniał zakład pracy, więc czego więcej mógł chcieć taki robotnik z PGR?

Ojciec do dziś przyznaje, że lepiej mu było za komuny, bo nie było aż takiej przepaści socjalnej jak dziś. Świat komuny dla dorosłych na wsi był światem spokojnym i dającym stabilizację. Wtedy w oczy nie kłuło czyjeś bogactwo, bo po prostu nie było bogaczy i biedaków, a partyjnych omijało się z daleka, jakby byli z innego świata. Nie było tu opozycjonistów, każdy miał wyznaczone swoje miejsce i rolę w życiu. Ale tak już jest, że człowiek chce zawsze więcej.

Więc gdy nagle zaczęły się dziać te wszystkie zamieszki polityczne i kiedy Solidarność doszła do rządów, ludzie wyobrażali sobie super życie, a to teraźniejsze zaczęli opluwać i nazywać podłym. Robotnicy ulegli atmosferze. Specjalnie nie cierpieli przez ustrój komunistyczny, kiedy jednak wszyscy zaczęli narzekać na komunę i wielbić to, co ma nadejść, to i ci zaczęli w to wierzyć. Prawie każdy już wtedy we wsi krzyczał: precz z komuną, czekając na cud.

Wałęsa Bożym posłańcem

Ludzie z mojej wsi nie wiedzieli,  na czym tak naprawdę będzie polegał ten nowy system. Jak mieli odkryć w sobie przedsiębiorczość, motywację do działania, myślenie biznesowe? Skąd mieli niby wiedzieć, że można nagle działać na własny rachunek, skąd mieli wziąć na to pieniądze? Czekali więc na cud, który miał im przynieść Wałęsa. Pamiętam, że nastroje w moim domu były radosne. Rodzice wraz ze znajomymi cieszyli się z nowych rządów, z nowego życia, które ich czeka. To życie okazało się jednak dla wielu z nich nie do przyjęcia.

Pamiętam, jak zbliżały się wybory prezydenckie, a moja babcia obraziła się na mnie, że chcę głosować na Tymińskiego. Jej zdaniem Wałęsa był posłańcem z nieba. Nie tylko dlatego, że nosił w klapie Matkę Boską, co zniewoliło dewotki, ale dlatego, że był właśnie takim prostym człowiekiem.

Krzyczała, że moim obowiązkiem jest na niego zagłosować. A ja? Czy mając 18 lat myślałam o znakach z nieba, które widzieli ludzie tacy jak babcia? Nie, dla mnie był to podniosły moment, bo atmosfera wręcz zarażała optymizmem, ale Wałęsa po prostu mi nie pasował. Bardziej odpowiadał mi Tymiński.

Nie dlatego, żebym znała jego program wyborczy i czekała na prywatne korzyści z jego prezydentury. Nie. To był mój wewnętrzny głos, który nakazywał zignorować Wałęsę. Więc razem weszłyśmy do sali z urnami i zagłosowałyśmy. Ja na Tymińskiego, ona na Wałęsę. Nigdy się nie dowiedziała o moim wyborze, bo dla jej spokoju musiałam skłamać i udawać fankę Wałęsy. Kiedy 9 grudnia 1990 r. został pierwszym prezydentem Trzeciej Rzeczpospolitej, najbardziej ucieszyło mnie chyba to, że nasz orzeł ma już koronę. Nie wierzyłam, że nagle będzie nam się żyło lepiej.

Zachłysnęliśmy się nieznanym

Spośród nas, młodych ludzi, niewielu było patriotami. Chcieliśmy po prostu godnie żyć. A było tak, że nie mieliśmy co na siebie włożyć. Raczej każdy miał jedno ubranie jak rycerz zbroję i niby powinniśmy się do tego przyzwyczaić, ale nie umieliśmy, bo pokazywano nam inne życie, inny świat. Kiedy telewizja ruszyła z rozmachem, pojawiły się reklamy, filmy z Zachodu. Wybuchła ogólna radość, że nie będą nas zmuszać do pochodów pierwszomajowych, że będziemy jeździć na koncerty, słuchać muzyki, jakiej chcemy, że nastąpiła wolność słowa, świat telewizji.

To wszystko wzbudzało nasze pragnienia lepszej przyszłości. To, co mieliśmy, okazało się nagle nędzą, biedą i przekleństwem. Wielu z nas miało dosyć Polski, a na słowo RFN czuło podniecenie. Ci co wyjechali do Niemiec, nawet zmieniali obywatelstwo. Cóż to był za szok dla starszych ludzi, którzy walczyli o Polskę właśnie z Niemcami. Nasze i ich pokolenie kompletnie się poróżniło. Oni hołdowali patriotyzmowi, my ubraniom, samochodom, władzy poprzez pieniądz. Bo każdy brzydal, który stamtąd wrócił, mógł mieć najładniejszą dziewczynę stąd. Był panem sytuacji. A ciuch dodawał pewności siebie. Gdzie wtedy były nasze wartości? Tego nie wiem, bo wielu rodziców to nie obchodziło i za naszego dzieciństwa.

Nie potrafili się odnaleźć

I tak mała wieś nagle zaczęła się zmieniać. Metamorfozy były wielorakie: od powstania prywatnego sklepu spożywczego do głośnego wyrażania swoich opinii przez krzykaczy. Każdy bez strachu mógł chodzić do kościoła i wieszać w domach święte obrazki bez obawy, że system go potępi. Kler wtedy zawładnął wieloma ludźmi, bo ci ludzie wciąż czekali. Czekanie to polegało na wierze w dary od państwa. Szok nadszedł bardzo szybko, kiedy wiele rodzin na własnej skórze przekonało się, że PGR się rozpadł i już nie istnieje ich miejsce pracy. Teraz boleśnie odczuwali nową, ulepszoną rzeczywistość. Nikt nie linczował komuchów, przeciwnie, ludzie widzieli, że tamci mają się dobrze i skądś biorą pieniądze. Więc jak to? Wielu się załamywało, może nie wpadali w ciężką depresję, ale tracili wiarę w lepsze życie, w obietnice. To był trudny okres dla ludzi, którzy z dnia na dzień stracili pracę, stare życie i zostali zmuszeni do przestrojenia się na nowe warunki. Nastąpił podział na biedaków i bogaczy. Drogie samochody kolidowały z pustymi portfelami ludzi stojących pod okienkiem opieki społecznej po zasiłek. Część z nich znajdowała ukojenie w kościele i stała się pobożnymi katolikami. Niestety, druga część z poczucia zawodu i ogólnej beznadziejności zaczęła pić. Pod sklepami we wsi, już dwoma, zbierali się ojcowie, synowie, a nawet matki i pili na umór tanie wina.

My, wiejskie dzieci komunizmu, który załamał się na początku naszego wchodzenia w dorosłość, znieśliśmy to łatwiej. Ale nie wszyscy. Bo doświadczenia niekoniecznie utwardzają ducha. Potrafią również osłabić tak bardzo, że z człowieka ucieka wszystko, w co wierzył, i zostaje pustka nie do przeskoczenia.

Mnie się udało. Zbudowałam własny system wartości, wiem, czego chcę od życia i swoim dwóm synom wpajam miłość do kraju, do naszej ojczyzny. Tym bardziej że tylu z nas stąd ucieka. Dziś kocham Polskę taką, jaka jest, bo tamte wspomnienia uświadomiły mi, że tylko my sami decydujemy, kim i jacy będziemy, choćby nie wiadomo, jaki nastał ustrój. Kochałam tę Polskę też wtedy i wiem, że żaden system nie może odebrać ludziom ich człowieczeństwa oraz że jesteśmy zdolni przetrwać każde warunki, pozostając nadal sobą.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną