Sławomir Leśniewski
7 lutego 2014
Prolog. Szlak śmierci
Odwrót Wielkiej Armii Napoleona z Moskwy to bez wątpienia jeden z najbardziej dramatycznych epizodów w dziejach wojen. Wstrząsające wspomnienia naocznych świadków klęski pozwalają wyobrazić sobie jej skalę.
Napoleon opuścił Moskwę 19 października 1812 r., ponad miesiąc po wkroczeniu do niej jego Wielkiej Armii (WA), a prawie cztery miesiące po tym, gdy jego półmilionowe wojsko przekroczyło (24 czerwca) graniczny Niemen. Na drogę odwrotu dla swojej armii, liczącej już jedynie ok. 95 tys. żołnierzy, cesarz wybrał niezniszczony szlak na Kaługę, ku zasobnej w paszę i żywność Ukrainie. Zaledwie kilka dni później nastąpiła dramatyczna korekta planu. Rosjanie powstrzymali WA pod Małojarosławcem i wróciła ona na zniszczony i ogołocony szlak, którym wcześniej dotarła do stolicy carów.
Napoleon opuścił Moskwę 19 października 1812 r., ponad miesiąc po wkroczeniu do niej jego Wielkiej Armii (WA), a prawie cztery miesiące po tym, gdy jego półmilionowe wojsko przekroczyło (24 czerwca) graniczny Niemen. Na drogę odwrotu dla swojej armii, liczącej już jedynie ok. 95 tys. żołnierzy, cesarz wybrał niezniszczony szlak na Kaługę, ku zasobnej w paszę i żywność Ukrainie. Zaledwie kilka dni później nastąpiła dramatyczna korekta planu. Rosjanie powstrzymali WA pod Małojarosławcem i wróciła ona na zniszczony i ogołocony szlak, którym wcześniej dotarła do stolicy carów. LOS RANNYCH. Przechodzących koło borodińskiego pobojowiska żołnierzy uderzył straszny widok. Jeden z nich wspominał: „Ze wszystkich stron otaczały nas szkielety końskie i na wpół zakopane trupy, poplamione krwią płaszcze, kości obgryzione przez psy i drapieżne ptaki oraz szczątki uzbrojenia, bębny, hełmy i pancerze…”. Lecz nie to było najbardziej poruszające. Kilka mil dalej armia mijała ogromne zabudowania Monastyru Kołockiego, służące za szpital. Naczelny chirurg gen. baron Dominik Larrey przeprowadził tam setki amputacji, a w murach monastyru pomieszczono 20 tys. rannych. Przeżył co dziesiąty z nich, a każdy z ocalonych przeklinał swój los. Larrey stwierdził z przerażeniem, że „nikt nie zadał sobie trudu, aby korzystając z pięknej pogody ewakuować rannych. Tłoczyli się oni w cuchnącej, pełnej zarazy, ze wszystkich stron otoczonej trupami stodole, nie otrzymując prawie żadnej żywności, zmuszeni jeść głąby kapuściane gotowane z koniną, aby oddalić widmo głodu. Z powodu wielkiego niedostatku płótna ich rany rzadko kiedy były opatrzone. Chirurdzy sami musieli prać bandaże i kompresy”. Napoleon wydał rozkaz, aby na każdy wóz zabrać jednego lub dwóch rannych, ale tylko pozornie poprawiło to ich los. W rzeczywistości bowiem „trafili w ręce prostackich woźniców, pogardzających nimi kamerdynerów, brutalnych markietantów, nowobogackich i aroganckich kobiet, pozbawionych litości towarzyszy broni i całego kłębiącego się w taborach motłochu. Wszyscy ci ludzie jedno tylko mają na myśli – jak się pozbyć powierzonych ich opiece rannych”. W czasie drogi w sposobnym momencie porzucali ich, skazując na śmierć w męczarniach. KOBIETY I DZIECI. Podobnie tragiczny los był pisany ogromnej większości kobiet, jakie wraz z WA wyszły z Moskwy. Były wśród nich kochanki oficerów i żołnierzy napoleońskich, żony i przyjaciółki rosyjskich kolaborantów, którzy obawiali się zasłużonej kary, zamieszkujące stolicę przed wojną Francuzki, artystki teatralne. „Francuzki, które razem z nami opuściły Moskwę, w swoim oddaniu posuwały się do bohaterstwa. Wychodziły bandażować naszych rannych pod ogniem dział rosyjskich. Wyróżniała się tu dyrektorka teatru moskiewskiego Aurora Bursay”. Część kobiet wyruszyła na szlak śmierci z maleńkimi dziećmi. Początkowo mogły liczyć na bezinteresowną pomoc. „Wszyscy robią, co mogą, aby im ulżyć. Nasz starszy dobosz przez dłuższy czas niósł w ramionach jakieś dziecko. Oficerowie, którzy mają jeszcze konie, dzielą się nimi z owymi biedakami”. Wraz z upływem czasu i narastaniem uciążliwości szlachetne odruchy były coraz rzadsze. Sztabskapitan Eugène Labaume snuje opowieść o „młodej, wzruszającej Fanni”, doprowadzonej „do stanu, w którym żebrze o najmniejszą przysługę. Za ten kawałek chleba, jaki dostaje, płaci zazwyczaj w najbardziej poniżający sposób. Szukała u nas pomocy, a my ją tak wykorzystaliśmy. Co noc należała do tego, który zdecydował się ją nakarmić”. Nieszczęsna dziewczyna, „uczepiona jakiegoś pojazdu”, dowlokła się w okolice Smoleńska i tam, nie budząc niczyjego współczucia, znalazła śmierć. STRACH PRZED KOZAKAMI. Prawdziwą grozę podczas odwrotu budziły pojawiające się znikąd, atakujące nagle i rozwiewające się we mgle oddziały kozaków. Wśród grup maruderów i cywilów, a nawet zorganizowanych i zachowujących zwartość oddziałów, okrzyk „Kozacy!” wywoływał trudną do opanowania panikę. Strach wzmagał zapadający zmrok i długie jesienno-zimowe noce. „To znów te diabły – kozacy, którzy – odparci w południe – powracają o trzeciej nad ranem myśląc, że w ciemnościach będą mieli więcej szczęścia! Atakują posterunek na końcu miasta, w pobliżu naszego domu” – wspominał jeden z francuskich oficerów. W niewielkim stopniu obawiali się ich jedynie Polacy. Kozacy jednak „nigdy nie atakowali oddziałów o widocznej sprawności. Choć przeciążeni łupem, ciągle obdzierali swoich jeńców do naga i w tym stanie porzucali ich na śniegu”. Nie tracili czasu na ich zabijanie. Dla większości potraktowanych w ten sposób nieszczęśników oznaczało to wyrok śmierci. Kozacy byliby jeszcze groźniejsi, gdyby nie towarzysząca im niechęć do walki w obliczu znajdujących się na wyciągnięcie ręki i możliwych do zagarnięcia łupów. Dzięki temu odziały WA wielokrotnie ratowały się z opresji. Stało się tak chociażby podczas bitwy pod Tarutino, gdzie Rosjanie, także z powodu postawy kozaków rabujących nieprzyjacielskie tabory, stracili szansę na unicestwienie straży przedniej Murata. Do niezwykłej, wręcz tragikomicznej sytuacji z udziałem kozaków doszło 10 grudnia pod Ponarami, gdzie stłoczone u stóp oblodzonego wzniesienia wozy taborowe uczyniły niemożliwy do usunięcia zator. Utknęły w nim również furgony samego cesarza, w których przewożono kasę armii i skarby zrabowane w Moskwie. W pewnej chwili, nie mogąc w obliczu atakujących kozaków manewrować wozami, francuscy dowódcy pozwolili żołnierzom na rabunek. Płk Józef Szymanowski tak wspominał ten dramatyczny moment: „Zaraz też odbito dna w kilku baryłkach i eskorta zaczęła wyładowywać złotem kieszenie, gdy wtem wpadają kozacy, a łapczywi na pieniądze jak na niewolnika, razem z Francuzami zabierają napoleondory z baryłek, ładując je w swe bezdenne szarawary. Tak więc rzadkim, a pociesznym zarazem musiał być widok grenadiera francuskiego, wypróżniającego do spółki z kozuniem furgon skarbowy”. MOSTY PRZEZ BEREZYNĘ. W końcu listopada WA oraz towarzyszące jej tłumy cywilów i maruderów dotarły do Berezyny. Rzeka była w tym miejscu wąska, miała nie więcej niż 25 m szerokości. Jednak ze względu na muliste brzegi dwa zaplanowane mosty musiały być trzykrotnie dłuższe. Postanowiono je wykonać przy użyciu kozłów ustawionych na dnie rzeki i przykrytych deskami. Ratunek armii spoczął w rękach pontonierów i saperów generałów Eblé i Chasseloup-Laubata. Oni sami na przeżycie nie mieli prawa liczyć. Przyszło im „rozmieszczać swoje kozły w równych odstępach w nurcie rzeki, wśród wielkiej kry, z rzadko spotykaną odwagą wchodząc do wody sięgającej im do ramion. Niektórzy padali trupem i znikali pod wodą lub porywał ich prąd, ale widok tak tragicznego końca nie umniejszał bynajmniej energii ich kompanów”. Spośród ok. 400 żołnierzy stawiających mosty przeżyli nieliczni. A potem rozpoczęła się przeprawa, której przebieg stanowił kulminacyjny moment odwrotu z Moskwy. Jak celnie napisał Robert Bielecki w biografii Michała Neya: „Nigdy jeszcze w jednym miejscu i czasie nie nagromadziło się tyle bohaterstwa i tchórzostwa, cierpień i poświęcenia, współczucia i dobroci dla bliźniego, a równocześnie podłości i samolubstwa”. Płk Lubin Griois wspominał ze zgrozą: „Tłum był tak gęsty, że nie było widać ziemi, i tylko po sposobie, w jaki moje zwierzę – mniej lub bardziej pewnie – stawiało kopyta, poznawałem, czy stąpa po ziemi, czy po trupach. (…) przewrócone lub porzucone pojazdy, konie wznoszące głowy ponad miażdżące je szczątki, zwłoki – wszystko to wyglądało jak niemożliwy do przebycia wał”. I rzeczywiście, poza zwartymi oddziałami, jedynie szczęśliwcom udało się znaleźć schronienie na drugim brzegu. Na hekatombę z przerażeniem patrzył sierżant François Bourgogne, wyznaczony do wskazywania drogi maruderom z pułku fizylierów-grenadierów. „Przy wyjściu z mostu znajdowało się pełne szlamu i błota bagno, w którym zapadło się wiele koni. Nie mogły się stamtąd wydostać. Także wielu ludzi zostało tam zepchniętych pod naciskiem tłumu. Tonęli w nim pozostawieni sami sobie, a nadciągające szeregi deptały po nich, nie zwracając na nic uwagi”. Bourgogne wskazuje jakiemuś desperatowi, który zamierzał wrócić na przeciwległy brzeg w poszukiwaniu brata, „jak wielu martwych i umierających znajduje się na moście. Ci ostatni uniemożliwiają przejście innym, chwytając się ich nóg, aż w końcu wszyscy staczają się do Berezyny, gdzie przez kilka chwil widać ich jeszcze pomiędzy krami, ale za moment znikają, robiąc w ten sposób miejsce dla następnych”. Wirtemberski chirurg Heinrich von Roos zaobserwował samotną kobietę, żonę poległego kilka dni wcześniej francuskiego pułkownika. „Kilkakrotnie próbowała dotrzeć do mostu, lecz za każdym razem odpychano ją. Wydawało się, że ogarnęła ją ponura desperacja. Nie płakała. Jej oczy wlepione były to w niebo, to znów w córkę; w pewnej chwili dosłyszałem, jak mówiła: »O Boże, jak bardzo jestem nieszczęśliwa. Nie potrafię nawet się modlić!«. Niemal w tej samej chwili kula trafiła jej konia, a druga strzaskała jej lewe udo tuż powyżej kolana. Nic nie mówiąc, ujęła płaczące dziecko, kilkakrotnie je pocałowała, a potem zdjętą ze złamanej nogi zakrwawioną spódnicą udusiła biedną dziewczynkę. Wreszcie, ciągle trzymając małą w ramionach i tuląc do siebie, usiadła obok padłego konia. Tak oto – bez słowa – wyszła na spotkanie śmierci. Zaraz też została zmiażdżona przez konie i ludzi prących ku mostowi”. Najstraszniejsze sceny rozegrały się wówczas, kiedy na rozkaz generała Eblé, wykonującego dyspozycję cesarza, most został podpalony, a na kłębiący się jeszcze po drugiej stronie rzeki tłum cywilów i maruderów spadły artyleryjskie pociski. Bourgogne zapamiętał „wrzask, jeden wspólny krzyk wydany przez tłumy. Był jakiś taki nieokreślony, ale nadal dźwięczy mi w uszach za każdym razem, gdy wspominam te chwile. Wszyscy nieszczęśnicy pozostawieni na tamtym brzegu padali teraz rozrywani kartaczami armii rosyjskiej. Dopiero wtedy pojęliśmy rozmiary katastrofy”. Lecz ona ciągle trwała, przewijając się na oczach obserwatorów niczym jakiś groteskowy film. Oszaleli z przerażenia ludzie, którzy wcześniej, mając ku temu sposobność, nie przeszli na drugą stronę, rzucili się na zamarzającą Berezynę, ale ich rachuby na jej szczęśliwe przebycie okazały się płonne. „Lód jednak nie był w stanie unieść człowieka i łamał się, pochłaniając mężczyzn, kobiety, konie i powozy. Widziano jakąś piękną kobietę trzymającą w ramionach dziecko, schwytaną pomiędzy dwie kry jak w imadło. Ktoś wyciągnął ku niej kolbę karabinu, aby dać jej coś, za co mogłaby się złapać. Zaraz jednak zostaje pochłonięta przez rzekę, niemalże w chwili, gdy udaje się jej chwycić kolbę. Generał Lefebvre [syn marszałka], który przecież nie zaliczał się do grona zanadto wrażliwych osób, był blady jak śmierć”. Dla wielu z tych, którzy byli w stanie przyglądać się rozgrywającemu na ich oczach dramatowi, było to – by posłużyć się słowami płk. Théodore’a Séruziera – „najbardziej przejmujące widowisko, jakie komukolwiek dane było oglądać”. Jednak do opuszczenia kurtyny było jeszcze daleko… ROSYJSKA ZIMA. Do 3 listopada panowała piękna pogoda. Po chłodnych nocach następowały słoneczne dni i wydawało się, iż opowieści o rosyjskiej zimie to jedynie wytwór wyobraźni. Lecz właśnie tego dnia pogoda załamała się. Później przyszły śnieżyce i niewyobrażalny mróz. To on stał się sprawcą przejmujących dramatów. Obezwładnieni mrozem ludzie wpadali w szał. Roman Sołtyk, jeden z bohaterów bitwy raszyńskiej, obserwował „żołnierzy otumanionych, czy raczej upojonych panującym zimnem niczym alkoholem, jak rzucają się twarzą w ognisko i giną w płomieniach, podczas gdy ich kompanom nawet nie przyjdzie do głowy, aby ich wyciągnąć”. Sposobów odebrania sobie życia było więcej. Cofającej się kolumnie, z którą maszerował gen. Louis-François Lejuene, późniejszy malarz batalista, towarzyszyły „strzały karabinowe po obu stronach rzeki – tak żołnierze skracali swoje męki”. W pewnym momencie uwagę zwrócił na siebie jakiś Wirtemberczyk, który strzelił przyjacielowi w głowę, a następnie, „nawet nie spojrzawszy za siebie”, pomaszerował dalej. Kamerdyner Napoleona Louis Wairy Constant był wstrząśnięty widokiem kolumny żołnierzy wyniszczonej w równym stopniu mrozem i dyzenterią. „Jej ofiary obnosiły się ze swoimi straszliwymi szkieletami pokrytymi wysuszoną i siną skórą. Nagość tych nieszczęśników, który musieli zatrzymywać się co krok, była najbardziej przerażającym obrazem, jaki mogła nam ukazać śmierć. Inni, prawie sami kawalerzyści, zgubiwszy lub spaliwszy przy ogniskach buty, szli teraz z gołymi nogami. Zamarznięta skóra i obumarłe mięśnie złuszczały się jak kolejne warstwy wosku. Kości były odsłonięte, a tymczasowy brak wrażliwości na jakikolwiek ból podtrzymywał w nich płonne nadzieje na ponowne zobaczenie domu rodzinnego”. Lecz nim opisane przez Constanta wraki ludzkie znalazły wieczny spoczynek na bezkresnym szlaku śmierci, musiały często przechodzić straszliwe katusze. Chociażby w trakcie prozaicznych w innych okolicznościach czynności fizjologicznych. Jeden z francuskich oficerów, mjr Leroy, widział „kilku żołnierzy i oficerów niezdolnych do zapięcia spodni. Ja sam pomogłem jednemu z tych nieszczęśników włożyć z powrotem jego *** i zapiąć guziki. Płakał jak dziecko. Na własne oczy widziałem, jak pewien major zrobił dziurę w siedzeniu spodni, żeby nie musiał się rozbierać, by sobie ulżyć. Nie był on zresztą jedynym, który zastosował tak odrażające środki ostrożności”. URATOWAĆ GODNOŚĆ. Zdaniem Adama Zamoyskiego „jednym z najbardziej interesujących faktów, jakie wyłaniają się z relacji dotyczących odwrotu, jest istnienie pewnego progu, poniżej którego ludzie oszukiwali, zabijali, a nawet zjadali swoich bliźnich, a powyżej – zachowywali ludzką godność i poczucie obowiązku, a nawet usiłowali znaleźć odrobię radości”. W zdumiewający sposób uratował życie adiutant Davouta płk Kobyliński. Ciężko ranny pod Małojarosławcem został oddany p
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.