NAPOLEON. ROK 1812. Młodziutki porucznik, który kilkanaście lat wcześniej w Tulonie na czele garstki żołnierzy rozprawiał się z tłumem rojalistów, w 1812 r. był już obrośniętym w tłuszcz i sytym wojennej chwały cesarzem. Kilkunastoletnia droga, jaką przeszedł wychudzony korsykański oficer, aby ostatecznie stać się panem połowy Europy, mocno zmieniła nie tylko jego wygląd zewnętrzny, ale również charakter i spojrzenie na wojnę. Napoleon zaczął się upajać ogromem swojej władzy, potęgą imperium, ilością wojska. Zawładnęły im liczby. Urodzony matematyk o doskonale analitycznym, ścisłym umyśle dał się im bez reszty uwieść. Człowiek, który przed laty bez lęku rzucał się z odkrytą piersią w paszcze nieprzyjacielskich armat nie rachując wrogów, ale jedynie szanse, zaczął przywiązywać nadmierną wagę do stosunku sił i liczby bagnetów. Pochylając się nad wielką mapą Rosji i porównując wzajemne siły, czuł się zwycięzcą jeszcze przed walką. Półmilionowa przeszło armia, która wraz z nim miała przekroczyć granice państwa carów, musiała zwyciężyć. Była skazana na sukces. Żadne inne rozstrzygnięcie nie wchodziło w rachubę. Zjednoczona Europa, mając na czele swoich krociowych wojsk „boga wojny”, nie mogła nie pobić dwukrotnie słabszej rosyjskiej armii, pozbawionej na dodatek wodza o zbliżonym chociażby talencie. To przekonanie o własnej potędze popchnęło go do marszu na wschód.
Lecz wyprawa na Moskwę miała się okazać nie jeszcze jedną kampanią wojenną, ale wielką i tragiczną epopeją, której wspomnienie budzi grozę do dzisiaj. Miała również przesądzić o losie Napoleona. Zdecydował się na nią pomimo przejmującej wizji roztoczonej przez pułkownika de Ponthona, attaché wojskowego w Rosji: „Ludy pod Pańskim jarzmem, Sire, nigdy nie będą prawdziwym sprzymierzeńcem.