Smutek, radość, obojętność. W momencie ostatniego rozbioru Rzeczpospolitej niewielu Żydów, tak jak niewielu Polaków, zdawało sobie sprawę z dalekosiężnych konsekwencji tego wydarzenia. Wydawało się, że będzie to kolejna zmiana władcy, a życie tysięcy polskich Żydów – tak jak i szlachty, mieszczan czy chłopów – będzie toczyło się swoim odwiecznym rytmem. Już wkrótce miało się jednak okazać, że 1795 r. stał się pierwszą wielką cezurą w dziejach żydostwa polskiego, a jej skutkiem stało się wręcz zakwestionowanie samego pojęcia polskiego Żyda. Czy w ogólne można dalej mówić o polskich Żydach? Co mieli na myśli ci, którzy tak określali się sami, i czy w ogóle pytanie to zaprzątało tutejszych Żydów?
Przez wieki Polska była postrzegana przez zamieszkujących ją Żydów jako miejsce nie idealne, ale najznośniejsze z wszystkich tych, w których przyszło im mieszkać po wygnaniu z ziemi ojców, w którym „wygnanie jest najlżejsze”. Autor tych słów, chasydzki przywódca Pinchas z Korca, z niepokojem obserwował więc zmiany końca XVIII w., a w przededniu II rozbioru podjął nawet mistyczne działania mające powstrzymać rosyjską inwazję na Polskę. Jego śmierć położyła jednak kres tym zabiegom.
Byli jednak i tacy, którzy z rozbiorów się cieszyli. Żydowscy mieszkańcy Kamieńca Podolskiego zanotowali w księdze tamtejszego bractwa pogrzebowego, że zostali wygnani przez „złoczyńców, Amalekitów, Żydożerców, którzy chcieli zupełnie nas unicestwić, Boże uchowaj, usunąć nas z świętej pamięci.