Nazywam się Marian Turski.
W Auschwitzu nie miałem nazwiska. Miałem numer, wytatuowany, B-9408... W Auschwitzu przebywałem niemal do ostatniego dnia. 8 stycznia 1945 r. skierowano mnie na marsz śmierci do Buchenwaldu. W Buchenwaldzie byłem też do niemal ostatniego dnia, bo trzy dni przed wyzwoleniem obozu nakazano nam kolejną »ewakuację«; był to mój drugi marsz śmierci. Do Theresienstadt...
Pytają mnie ludzie, zwłaszcza młodzi ludzie: powiedz, co było najgorsze w obozie?
Spodziewają się, że odpowiem: głód! Rzeczywiście, głód to jest coś, czego syty nie jest w stanie zrozumieć. Widmo kartofla, widmo łyżki zupy, kęsa chleba nie opuszcza cię nigdy.
Nigdy!
A jednak głód – to nie było najgorsze!
Więc może »warunki mieszkaniowe«? Okropne! Tysiąc lub więcej osób w baraku. Pięć–sześć osób kitwasi się na słomie, na pryczy. Zastanawiasz się: gdzie się lepiej ulokować – na dolnej czy na górnej pryczy? Chyba na górnej, bo więźniom przecież puszczają pęcherze i ścieka... Ale – z drugiej strony – jeśli esesman lub kapo zarządzi nagły apel – trudno zgramolić się z górnej pryczy – kapo zatłucze ciebie... A jednak »warunków mieszkaniowych« też nie zaliczyłbym do kategorii najgorsze.
A może zimno? Było nie do zniesienia! Zwłaszcza podczas zimy 1945 r. Kiedy ukradkiem z worka cementowego wyciąłem sobie „kamizelkę” pod pasiak – dostrzegł to niemiecki nadzorca. »Du hast deutches Vermoegen gestohlen« – ukradłeś niemiecką własność... I pobił mnie okrutnie.
Mimo to... zimno – to też nie było najgorsze...
Może wszy?... Nie pamiętam ich w samym Auschwitzu ani w Buchenwaldzie. Ale tysiące ich były na komandach, gdzie urządzenia wodno-sanitarne były zbombardowane, ale łaziły po nas podczas marszów śmierci.