Droga do grobów.
W Verdun, cichym, bezbarwnym miasteczku – niczym w jakimś upiornym Disneylandzie – drogowskazy: na cmentarz, do kostnicy, do Fortu Chwały, do wioski Fleury, do okopu bagnetów (legenda głosi, że żołnierze, którym nie pozwolono się cofnąć, zostali żywcem zasypani w czasie ostrzału). Długie szeregi żołnierskich grobów są niczym dekoracja do szekspirowskiej tragedii przed początkiem sezonu. Trzeba pojechać kilka kilometrów do Fortu Douaumont, by zrozumieć, że to nie teatr. Tam w kostnicy widać stosy starannie posortowanych żeber, piszczeli i czaszek. Niektóre są pogruchotane. Ale wszystkie mają zdrowe zęby. To resztki 130 tys. młodych mężczyzn, którzy w 1916 r. przeszli w Verdun przez maszynkę do mielenia mięsa. To tylko niewielka część ofiar tej bitwy. Trwała dziesięć miesięcy i pochłonęła niemal 700 tys. ofiar, w tym ponad 300 tys. zabitych.
Verdun to miejsce traumatyczne. Dla Francuzów – symbol heroicznej i zwycięskiej obrony. Dla Niemców – symbol szaleństwa tej nawałnicy żelaza (Ernst Jünger), która miała im zapewnić władzę nad światem, a ściągnęła jedynie klęskę. Dla Europy – symbol „wielkiej wojny białych ludzi” (Arnold Zweig), która raz na zawsze odebrała Europie polityczny i moralny prymat w świecie. Ale dla UE – symbol francusko-niemieckiego pojednania. Zadbali o to Helmut Kohl i François Mitterrand w 1986 r. Ich zdjęcie trzymających się za ręce na cmentarzu w Verdun jest – obok fotografii Willy’ego Brandta klęczącego w Warszawie i Helmuta Kohla obejmującego Tadeusza Mazowieckiego w Krzyżowej – ikoną ducha tej Europy, która przezwyciężyła stygmaty dziedzicznych wrogości i traumatycznych urazów trzydziestoletniej wojny domowej lat 1914–45.