Do tej wojny przygotowywano się od dawna. Ale też uważano, że jest mało prawdopodobna. W 1910 r. bestsellerem była w Anglii książka Normana Angella „Wielkie złudzenie”. Autor – ćwierć wieku później laureat Pokojowej Nagrody Nobla – twierdził, że świat wszedł w erę powszechnego pokoju (w duchu Immanuela Kanta), bo „wszystkie państwa tak już są wzajemnie od siebie zależne, że każda nieodpowiedzialna agresja uderzyłaby nie tylko w gospodarcze, ale i wszelkie inne interesy najeźdźcy”. Nie przemoc, ale idee są wehikułem postępu. Była to odpowiedź na panikę, jaką w 1906 r. wywołała futurologiczna „Inwazja 1910” – sensacyjna opowieść Williama Le Queux o lądowaniu Niemców na Wyspach Brytyjskich.
Na krótką metę Angell okazał się fałszywym prorokiem. Wojna wisiała w powietrzu. W 1912 r. zapowiadał ją z Berlina w broszurze „Niemcy a przyszła wojna” emerytowany pruski generał Friedrich von Bernhardi. W Zurychu liczył na nią rosyjski emigrant Włodzimierz Lenin. A wiosną 1914 r. w paryskim odczycie polski socjalista-spiskowiec Józef Piłsudski nawet trafnie przewidział jej przebieg: najpierw Niemcy pobiją Rosję, a potem same zostaną pokonane przez mocarstwa zachodnie.
Wojna nadal była uznanym środkiem prowadzenia polityki w cywilizowanym świecie. Krótkie starcia zbrojne korygowały tektoniczne przesunięcia w ustalonej na Kongresie Wiedeńskim równowadze sił pięciu mocarstw. Nie przeradzały się jednak w wielką wojnę kontynentalną, jak w czasach Napoleona. Mocarstwa zderzały się ze sobą w wojnie krymskiej (1853–56), w wojnie o zjednoczenie Włoch w 1859 r. czy w wojnach Bismarcka o zjednoczenie Niemiec (1864–71). Konkurowały militarnie o spadek po Imperium Osmańskim na Bałkanach i na Bliskim Wschodzie. O kolonie afrykańskie. O ekspansję w Azji Środkowej. Ale były to starcia tak samo kontrolowane, jak wojny bałkańskie na początku XX w., w których Turcja, Rumunia, Serbia, Bułgaria i Grecja biły się między sobą o mistrzostwo ligi regionalnej.