Taki był strach przed rzeczą nieznaną, od początku świata niepraktykowaną kartką chlebową – komentował „Ilustrowany Kuryer Codzienny” niewiarygodną sytuację: z dnia na dzień w krakowskich piekarniach było dość pieczywa. Historia to rzeczywiście niecodzienna. W Krakowie jesienią 1915 r. zaczęło brakować mąki, po chleb tworzyły się coraz dłuższe kolejki. Ludzie byli oburzeni. Władze szybko znalazły rozwiązanie, które w tym roku zrobiło karierę w całej ogarniętej wojną Europie: kartki żywnościowe. „Ilustrowany Kuryer Codzienny” miał rację – takiego dziwoląga nie pamiętali najstarsi.
Pomysł był prosty: kiedy czegoś brakuje, ceny rosną. Bardziej zamożnych stać na kupno po wyższej cenie, biednym głód zagląda w oczy. W takiej sytuacji wkracza władza. Wyznacza każdemu obywatelowi przysługującą mu rację – w Krakowie było to prawie kilo chleba lub 700 g mąki tygodniowo – ustala w miarę przystępną cenę i nakazuje producentowi sprzedawać towar po tej właśnie cenie, w ilości nieprzekraczającej indywidualnego przydziału. System to z założenia sprawiedliwy. Nie całkiem wystarczającą podaż dzieli się na liczbę mieszkańców, każdy (a co najmniej: każdy pracujący) może wykupić swój przydział, bo cena jest znacząco niższa od poprzedniej, wolnorynkowej. W praktyce wygląda to oczywiście różnie – przydziały różnią się w zależności od rodzaju zatrudnienia czy wieku – niemniej założenie w miarę równego podziału nie jest ani głupie, ani tylko teoretycznie sprawiedliwe. Szkopuł w tym, że wprowadzenie ustalanej odgórnie ceny to ingerencja w rynek, który reaguje po swojemu: skoro ten sam produkt można sprzedać drożej, producent będzie się starał przeznaczyć jak największą część surowca na sprzedaż wolnorynkową. Stąd już tylko krok do oszukiwania władz i klienta kartkowego, któremu oferuje się towar gorszej jakości albo przed którym się towar ukrywa.