Kontynent w żałobie.
Wielka Wojna kosztowała życie ponad 10 mln zabitych, a 15 mln osób uległo w jej następstwie trwałemu kalectwu. Trwałym elementem krajobrazu miast europejskich stali się ludzie chodzący w żałobie. Na wojnie zginęło od 15 do 20 proc. niemieckich, brytyjskich, austro-węgierskich czy tureckich żołnierzy. W przypadku Belgii i Wielkiej Brytanii ten odsetek był mniejszy, za to wśród Serbów i Rumunów do domu nie wrócił co trzeci żołnierz wysłany na front. Generalnie nie było bodaj rodziny, która nie utraciłaby kogoś z jej kręgu. W Wielkiej Brytanii tylko niespełna 40 wsi określano mianem złotych lub szczęśliwych, gdyż z wojny wrócili żywi wszyscy ci, którzy na nią wyruszyli.
Wiele osieroconych matek czy ojców popadało w depresję czy chorobę psychiczną, tracąc poczucie sensu dalszego życia. Wraz z postępem medycyny, zwalczeniem wielu chorób, śmierć zdawała się dotyczyć głównie ludzi starych. Jak donosiła pod koniec 1914 r. swym rodzicom służąca na froncie zachodnim niemiecka pielęgniarka Minna Stöckert: „Ranni, których nam przynoszą, to są tylko prawie sami umierający. Całkiem młodzi ludzie. Pierwszy raz widziałam umieranie na tak masową skalę. Przerażające!”.
Nekropolie wojenne.
Upamiętniać poległych zaczęto już podczas wojny. Miało to nadać sens masowej i zadawanej na przemysłową skalę śmierci, stylizować ją na dobrowolną ofiarę złożoną na ołtarzu ojczyzny i pomagać społeczeństwu w przepracowywaniu traumy. Ekshumowano więc ciała żołnierzy z prowizorycznych polowych cmentarzy i przenoszono je na nekropolie wojenne. Wysiłki te zintensyfikowano po 1918 r. Likwidowano prowizoryczne miejsca pochówków z czasów wojny i zakładano projektowane z rozmachem cmentarze wojenne, zwane milczącymi miastami lub twierdzami umarłych.