Nowe porządki II: czas, alfabet i język
Kalendarze i zegarki. Każdy okupant miał swoje wyobrażenie o porządku, do realizacji którego potrzebował co prawda pomocy miejscowych, lecz nie miał zamiaru z nimi dyskutować celowości swoich pomysłów. Dobrą ilustracją wynikających stąd problemów jest kwestia czasu urzędowego. Tak się złożyło, że państwa biorące udział w wojnie różniły się nie tylko pod względem stref czasowych (Rosja nie ratyfikowała porozumienia w tej sprawie, pozostawiając ustalanie czasu lokalnego w rękach władz miejskich), ale także używanych kalendarzy. Każda okupacja przyspieszała bądź cofała czas i czynność ta nie była pozbawiona symbolicznego znaczenia. Rosjanie w Galicji Wschodniej oraz Bukowinie wprowadzili kalendarz juliański i czas petersburski, Niemcy na wschodzie – kalendarz gregoriański i czas środkowoeuropejski. W zajętym przez Austriaków Sandomierzu zegary cofnięto o 35 minut, dostosowując je do czasu wiedeńskiego. Za to zmiana kalendarza z juliańskiego na gregoriański przyspieszyła rachubę czasu o całe 13 dni. Podobnie w Serbii. W okupowanym przez Rosjan Lwowie wprowadzono z kolei kalendarz juliański (co oznaczało cofnięcie o 13 dni). Niemcy w Warszawie, podobnie jak na innych okupowanych terytoriach, wprowadzali czas berliński. Nic to, że w Warszawie różnica wynosiła 24 minuty. Chodziło o coś więcej niż zwykłe przesunięcie wskazówek.
Niemal wszędzie okupowani byli jak najgorszego zdania o zmianach burzących dotychczasowy sposób odmierzania rytmu życia. Pod okupacją niemiecką i austriacką sprawę dodatkowo komplikowało odróżnienie czasu letniego od zimowego, które spotkało się z takim samym brakiem zrozumienia nowych poddanych. Zmiany tłumaczono koniecznością usprawnienia funkcjonowania wojska i urzędów okupacyjnych, ale w rzeczywistości utrzymująca się wśród okupowanych podwójna rachuba czasu wprowadzała chaos i raczej dezorganizowała, niż ułatwiała życie.