10 grudnia 1954 r. premier Wielkiej Brytanii przyjął w swym biurze osadnika ze wschodniej Afryki. Była dopiero trzecia po południu, ale Winston Churchill, paląc obowiązkowe cygaro, zaordynował dwie mocne whisky z sodą. Rozmowa przewidziana na piętnaście minut przeciągnęła się do trzech kwadransów. Chodziło o powstanie plemienia Kikuju przeciwko rządom brytyjskim w Kenii, a Mr Michael Blundell był prominentnym przedstawicielem białych osadników.
Churchill zaczął od wspomnień z 1907 r. Kikuju wydawali mu się wtedy „szczęśliwymi, uroczymi nagusami” i teraz był zdumiony „zmianami, jakie zaszły w ich umysłach”. Z ożywieniem rozważał, jak bronić osadników przed atakami powstańców Mau Mau – budując zasieki, zakładając dzwonki i systemy wczesnego ostrzegania. Rozpłakał się, opowiadając Blundellowi, jak bardzo na całym świecie zszargane jest dobre imię Wielkiej Brytanii. „To straszne, że potęga nowoczesnego narodu musi zabijać dzikusów” – podsumował Churchill i po chwili dodał: „To nie dzikusy. To dzicy uzbrojeni w ideę – z którymi o wiele trudniej się uporać”.
Wciąż przekonywał niechętnego Blundella do rozmów z Mau Mau, ponieważ Kikuju wcale nie są prymitywni, głupi i tchórzliwi, lecz niezwykle wytrwali i przy odpowiednim traktowaniu mogliby przejść „na naszą stronę”. Przypominał, jak po I wojnie uczestniczył w rozwiązywaniu problemu irlandzkiego, prowadząc negocjacje z Michaelem Collinsem, kiedyś nieprzejednanym terrorystą. Ubolewał z powodu brytyjskiej brutalności wobec kenijskich powstańców. Przyznał, że sam jest człowiekiem starego chowu i „nie sądzi, by czarni byli tak zdolni i wydajni jak biali”. I wciąż powtarzał: „Gdy rozmawiam z czarnym, który jest facetem cywilizowanym i wykształconym, to go w ogóle nie wyczuwam”.