Trauma zmieniona w śmiech. Kiedy po II wojnie do Polski przemieszczono ponad dwa miliony ludzi z dawnych Kresów, razem z nimi do wagonów zapakowano kilkaset lat historii. Musiała sobie z tym poradzić wyobraźnia zbiorowa. W 1967 r. na ekranach polskich kin pojawił się film „Sami swoi” – jeden z największych przebojów kasowych PRL. Dziś, gdy telewizja publiczna wznawia przynajmniej raz do roku całą trylogię w reżyserii Sylwestra Chęcińskiego i ze scenariuszem Andrzeja Mularczyka („Sami swoi”, „Nie ma mocnych” – 1974 r., „Kochaj albo rzuć” – 1977 r.), pierwsza część tryptyku zdaje się tylko komedią. Ale u schyłku lat 60. rozbrajała ona bombę. Film wypowiadał bowiem prawdę zakazaną (w przestrzeni publicznej) przez dwadzieścia lat powojennych – o wysiedleniach.
Oczywiście dzieło to, zgodnie z obowiązującą wówczas nomenklaturą, nie mówiło o wysiedleńcach, lecz o przesiedleńcach, zamieniając wygnanie w przeprowadzkę i zacierając różnice między przymusem a dobrowolnością. Ale zarazem film Chęcińskiego głośno wypowiadał tajemnicę poliszynela. Plebejski geniusz obrazu polegał na tym, że zamieniał traumy w śmiech. Za jednym razem udało się twórcom opowiedzieć historię wysiedlenia z Kresów Wschodnich i zasiedlenia ziem zachodnich. W świetle filmu kresowa ojczyzna była już nie tam, gdzie jej miejsce wyznaczała historia i pamięć, lecz tam, gdzie odnajdywali się dawni sąsiedzi.
Komunistyczna reforma rolna, przydzielająca Zabużanom nową ziemię w ramach rekompensaty za ojcowiznę, usuwała też materialną podstawę dawnej kłótni: skoro wszyscy dostawali po równo, to trwałość sporu o miedzę jawiła się jako sąsiedzki teatr.