W śmiertelnym niebezpieczeństwie. W październiku 1945 r. cichociemny Stanisław Skowroński, „Widelec”, wrócił do Warszawy. Zamieszkał w tym samym lokalu konspiracyjnym przy ul. 6 Sierpnia (dziś Nowowiejska), w którym dwa lata wcześniej ukrywał się po skoku spadochronowym jako oficer KG AK. Dawny wróg, Niemcy, został pokonany, ale dla wielu żołnierzy podziemnej armii wojenna groza wcale się nie skończyła.
„Zaopatrzono mnie w dokumenty na nazwisko Stefana Stasiaka – pisał Skowroński we wspomnieniach. – W obecnej rzeczywistości, z marionetkowym rządem komunistycznym na usługach Sowietów, którego nie uznawaliśmy, nie było żadnej gwarancji zachowania wolności. Komunistyczne władze polskie uważały nas za faszystów, hitlerowców, kontrrewolucjonistów, jednym słowem byliśmy niebezpieczni dla »nowego porządku«. W nowym systemie nie było dla nas miejsca. Nie respektowano żadnych wartości, można było zostać aresztowanym w każdej chwili. Najlepiej było usunąć się w cień. (…) Stany Zjednoczone w dalszym ciągu były sprzymierzeńcami Rosji. Drogi zamykały się. Jedynym wyjściem z sytuacji było opuszczenie kraju”.
Spośród 316 skoczków zrzuconych do Polski 95 nie dożyło końca wojny. Ponieśli śmierć podczas nieudanego lądowania, polegli w walce z Niemcami (wielu podczas powstania warszawskiego) lub, aresztowani, połknęli truciznę. Ci, którzy ocaleli, nadal znajdowali się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Na Kresach: kontrrewolucjoniści. Sowiecki kontrwywiad i polski aparat bezpieczeństwa odnosiły się do cichociemnych z wyjątkową wrogością. W oczach komunistów komandosi wyszkoleni w technikach wywiadowczych i przysłani z Anglii byli po prostu szpiegami.