Świadomość i język. Zawłaszczanie wschodnich prowincji III Rzeszy – przyznanych Polsce przez aliantów w Teheranie, Jałcie i Poczdamie jako rekompensata za utracone wschodnie prowincje Rzeczpospolitej – było trzecim elementem narzuconej Polsce z zewnątrz prześnionej rewolucji, jak przeoranie polskiego społeczeństwa dobitnie nazwał Andrzej Leder, filozof kultury i psychoterapeuta. O ile jednak zagłada Żydów, którzy przed wojną stanowili zdecydowaną większość małomiasteczkowego mieszczaństwa, oraz zniszczenie polskiego ziemiaństwa w wyniku samosądów i wywózek po 17 września 1939 r. oraz powojennej reformy rolnej i deklasacji, były w PRL w dużej mierze wyparte z potocznej świadomości, o tyle mit zasiedlenia i przyłączenia do macierzy tzw. Ziem Odzyskanych stał się fundamentem peerelowskiej mitologii narodowej. Budowały ją zresztą świadomie nie tylko władze, ale i Kościół, mając akurat w tej sprawie ogromne poparcie społeczeństwa.
Sam zwrot „ziemie odzyskane” był zresztą kalką z rosyjskiego, podobnie jak powrót do macierzy. Tak mianowicie Katarzyna II nazywała tereny Rzeczpospolitej anektowane w wyniku zaborów. Nomenklatura stosowana przez propagandę partyjną i środowiska narodowo-katolickie o proweniencji endeckiej była więc przejawem adaptacji carskiego języka imperialno-pansłowiańskiego. Repliką na rosyjską nomenklaturę było stosowane po kongresie wiedeńskim (1815 r.) w polskiej tradycji językowej pojęcie ziem zabranych (w odróżnieniu od tzw. Polski kongresowej), a w późniejszej PRL i dziś – Ziem Zachodnich i Północnych.
Przesunięcie Polski na zachód zamieniało błota pińskie i rozdrapane konflikty z mniejszościami etnicznymi „polski jagiellońskiej” na dobrze zagospodarowany mieszczański Dolny Śląsk, pięćsetkilometrowy dostęp do morza od Szczecina do Gdańska i krótką – a więc tym razem łatwą do obrony – granicę z Niemcami.