Ogołocone ziemie. Podczas I wojny światowej Polska została zniszczona bardziej niż Francja, a nie otrzymała żadnych odszkodowań. Przez dwa lata musiała jeszcze walczyć o swe nowe granice, w tym z bolszewicką Rosją. Skarb państwa był pusty, a prywatne polskie kapitały w bankach Petersburga, Wiednia i Berlina zdewaluowały się i przepadły. Władze musiały zająć się ponaddwumilionową rzeszą uchodźców i repatriantów. Tak w relacji gen. Aleksandra Litwinowicza, opublikowanej w 1958 r. w Londynie na łamach „Niepodległości”, wyglądała sytuacja w Polsce u zarania jej niepodległego bytu, kiedy zaczęto tworzyć rodzime wojsko.
Litwinowicz w 1914 r. był intendentem I Kompanii Kadrowej, a później, przez prawie cały okres międzywojenny, odpowiadał za zaopatrzenie armii. 1939 r. zastał go na stanowisku II wiceministra spraw wojskowych i szefa administracji armii. Od podszewki znał historię budowy polskiego – jak to wtedy mówiono – przemysłu wojennego. „Dokonaliśmy olbrzymiej improwizacji – wspominał. – Na początku listopada 1918 r. mieliśmy w Polskiej Sile Zbrojnej najwyżej 19 tys. żołnierzy wyekwipowanych i uzbrojonych, we wrześniu zaś 1920 r. intendentura wojskowa musiała wyżywić 1 400 000 ludzi [nie tylko żołnierzy, ale też kolejarzy, chorych i rannych w szpitalach oraz jeńców – M.H.] i 100 000 koni, dostarczyć umundurowania i ekwipunku na milion ludzi. Departament Uzbrojenia miał ilość tę uzbroić. Oczywiście zabrakło broni na uzbrojenie wszystkich”.
Dziesiątki tysięcy używanych wojskowych butów kupiono od innych armii. Po naprawie obuto w nie żołnierzy.