Gdy mówi się o okcydentalizacji PRL, przychodzi na myśl Edward Gierek. Tymczasem swój prozachodni mit zbudował on na fundamentach położonych w czasach Władysława Gomułki, niekojarzonego z miłością do Zachodu. Marsz Polski na Zachód zaczął się wraz z odwilżą i był przez jakiś czas tolerowany przez władze rozumiejące, że jest to niezbędny składnik otrząśnięcia się ze stalinizmu.
Od 1956 r. postępowało oswajanie Zachodu. Osobiście poznawało go kilkadziesiąt tysięcy osób rocznie. Z obecnego punktu widzenia to niewiele, jednak po latach stalinowskiej izolacji był to przełom. Niemałą część z wyjeżdżających stanowili naukowcy, mający w końcu dostęp do zachodnich książek i laboratoriów, artyści – do najnowszych trendów w literaturze i sztuce, czy technicy – do know-how. W księgarniach pojawiły się wydania m.in. Caldwella, Hemingwaya, Steinbecka, Sagan, Faulknera, Greena, Joyce’a, de Beauvoir, Sartre’a, Camusa, Mauriaca, Bölla. W teatrach – sztuki Huxleya, Anouilha, Becketta. Koncertowali w Polsce zarówno jazzman Dave Brubeck, jak Yves Montand, a w 1967 r. w warszawskiej Sali Kongresowej – The Rolling Stones. W kinach zachodnie filmy nie stanowiły rzadkości; w 1958 r. zaczęto prezentować światowe nowości na festiwalu filmowym (przemianowanym w 1967 r. na Przegląd Filmów Świata Konfrontacje). W polskiej prasie było więcej informacji o Zachodzie, mniej zakłamanych niż wcześniej, w dużych miastach kupienie lub przynajmniej przeczytanie prasy zachodniej nie stanowiło problemu.
Chociaż dziennikarz „Frankfurter Allgemeine Zeitung” zauważył w 1970 r., że u warszawskiego ulicznego sprzedawcy skrzynka z ziemniakami wyłożona jest egzemplarzem „Financial Times”, to gomułkowska okcydentalizacja dotyczyła głównie elit.