Myślenie o Unii Europejskiej jako o obcym mocarstwie – bardziej dobrotliwym niż te, które Polacy poznali na wcześniejszych etapach historii, ale zasadniczo w stosunku do Polski zewnętrznym – jest grubym nieporozumieniem. UE nie istnieje inaczej niż jako suma państw członkowskich – w tym Polski – od których uzależniona jest jej podmiotowość i sprawczość. Większość polityków unijnych działała najpierw w polityce krajowej (niektórzy doszli do rangi premiera), a stanowiska w Komisji, Radzie i Parlamencie Europejskim zawdzięczają silnemu krajowemu poparciu. Konstelacje oczywiście się zmieniają (i stąd biorą się napięcia pomiędzy polskimi politykami w Warszawie i w Brukseli), ale to dobrze, ponieważ dodatkowo stabilizuje to europejski system polityczny, o którym powinniśmy myśleć jako o całości.
By zrozumieć skalę tego systemu, warto porównać UE z USA. W Stanach Zjednoczonych jeden kongresmen reprezentuje średnio 710 tys. obywateli (w Rhode Island 527 tys., w Montanie prawie milion), na jednego posła do Parlamentu Europejskiego przypada 670 tys. osób (na Malcie 77 tys., we Włoszech 866 tys.). Zarówno amerykańskim Senatem, jak i Radą UE rządzi logika uzgadniania interesów państw członkowskich (tylko za sprawą polskiego kaprysu angielskie słowo state jest tłumaczone jako stan lub państwo w zależności od tego, do której strony Atlantyku się odnosi). Wybór na najwyższe stanowiska – prezydenta w USA, szefa Rady i Komisji w UE – zależy od popularności w poszczególnych stanach. Gdyby nie to, prezydentami USA byliby Al Gore i Hillary Clinton – oboje zdobyli większość głosów obywatelskich, ale przegrali z George’em W. Bushem i Donaldem Trumpem pod względem liczby stanów, które ich poparły.
Porównanie z Ameryką ma pokazać rzeczywisty sens pytania, które jest roztrząsane nie tylko w „Pomocniku Historycznym”, lecz także na licznych internetowych i tradycyjnych forach.