Kult Piłsudskiego. 13 maja 1935 r. socjolog Jan Szczepański zapisał w dzienniku: „Umarł Marszałek Piłsudski. Umarł czysty rewolucjonista – zostały szuje”. Co prawda takim całkowicie czystym rewolucjonistą Piłsudski nie był, a po jego śmierci zostało też nieco ludzi porządnych, ale w jednym Szczepański miał bezsprzecznie rację – poprzedniego dnia o godz. 20.45 zaczął się ostatni, niekoniecznie chwalebny etap międzywojennej historii Polski.
Jeszcze za życia Marszałka Tadeusz Nittman pisał w pierwszym wydaniu (1935 r.) „Małego Piłsudczyka”: „Polska dzisiejsza mieści się w jednym wielkim słowie: PIŁSUDSKI!”. Po śmierci tegoż jego mitologizacja, skierowana teraz na urzędowe tory, osiągnęła gargantuiczne rozmiary i quasi-religijny charakter. Pogrzeb i pochówek na Wawelu, który zresztą zasugerował wcześniej sam Piłsudski, miał pokazać, że jest „królom równy”. Szybko ruszył olbrzymi, zinstytucjonalizowany aparat pamięci.
Kamień, książka, dziecko. Już 6 czerwca 1935 r. powstał Naczelny Komitet Uczczenia Pamięci Józefa Piłsudskiego (pod przewodnictwem prezydenta Mościckiego i Aleksandry Piłsudskiej), wkrótce uzupełniony przez kilkaset komitetów wojewódzkich i powiatowych. Ich politykę upamiętniania można zawrzeć w trzech słowach: kamień, książka, dziecko.
Kamień obejmował wszelkie materialne miejsca pamięci, zarówno pomniki w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, jak i np. planowaną w Warszawie reprezentacyjną Dzielnicę Piłsudskiego (też zresztą z gigantycznym monumentem), nazwy ulic czy instytucji. Odpowiedni komitet oceniał, czy były one wystarczająco godne, by reprezentować Marszałka. Np. w Warszawie padło na m.in. Bibliotekę Narodową, Uniwersytet i Centralny Instytut Wychowania Fizycznego (dzisiejsza AWF).