Słowa ranią bardziej niż miecz. „Zwyzywał go od szelmy i złodzieja, a jego żonę od kurwy” – tak najczęściej brzmiały oskarżenia wnoszone przed sąd przez chłopów na Mierzei Wiślanej. Choć nie brakowało także spraw o bójki i zranienia, najczęściej mieszkańcy wsi skarżyli się właśnie na wyzwiska i oszczerstwa, a także plotki, groźby, klątwy i złorzeczenia. Szelma było najbardziej obraźliwym męskim wyzwiskiem w języku niemieckim, tak popularnym, że weszło na stałe także do polskiego repertuaru. W XVII w. spopularyzował się też niemiecki huncwot, będący wulgarnym określeniem psiego przyrodzenia. Wciąż powszechny wulgaryzm na „k” był najczęstszą obelgą wobec kobiet także wieki temu.
Na południu Polski sytuacja była podobna: wiejskie sądy co raz rozpatrywały skargi o „wywoływanie słów niepoczciwych”. Agresja werbalna była odbierana jako coś niezwykle bolesnego, o czym donosiły mieszkanki podkrakowskich Błoń w skardze na zachowanie niejakiej Reginy Ruszkownej, która „tak matkę jako i córkę słowy słuchania uszu poczciwych niegodnymi zesromocila tak dalece, że się ludzie, przy tym będący, takowej złości wydziwić nie mogli, a aktorki [powódki], zelżone, ledwie się w żalu ukoić mogły”. Obelgi prowadziły nieraz do wieloletnich konfliktów, zemst, poważnych pobić, nawet ze skutkiem śmiertelnym. Skąd brała się ta wrażliwość na słowną obrazę? Dlaczego z powodu kilku wyzwisk chłopi wszczynali sprawy w sądzie?
Co ludzie powiedzą. Dawne społeczności wiejskie, jako niepiśmienne, należały do kultur oralnych, gdzie słowo mówione miało dużą moc sprawczą. Zostanie nazwanym publicznie złodziejem albo czarownicą natychmiast zmieniało tożsamość zelżonej osoby. Wyzwisko było nie tylko brzydkim słowem, ale też informacją dla otoczenia, kim naprawdę jest dany człowiek.