Pierwsze fabryki, w których co rano spotykali się robotnicy, by we wspólnej przestrzeni coś wyprodukować, powstały ponad 200 lat temu. Ludzie chodzili do pracy, by zdobyć środki do życia, a godziny otwarcia i zamknięcia tkalni czy kopalni wyznaczały jego rytm. Do rozkładu dnia dostosowały się zasady życia rodzinnego, filozofia, według której prowadzono szkoły, a za tym poszedł system wartości. Nastał pracocentryzm – pojmowane po nowemu sukces, sens, wolność i obowiązek. Ów model przesiąkł wszystkie kontynenty, a na outsiderów wyskakujących poza tę filozofię życia patrzono z niepokojem, nieraz z niedowierzaniem.
Tymczasem zmieniała się praca. Powstawało coraz więcej biur. W końcu okazało się, że większa część zachodniej cywilizacji już niczego nie wytwarza. Praca świadczona w biurach polega przecież nie na tkaniu materiałów, wydobywaniu rudy czy choćby szyciu butów, ale na patrzeniu w ekrany komputerów i poruszaniu abstrakcyjnych bytów. Pasjonująco opisuje to zjawisko amerykański antropolog David Graeber w książce „Praca bez sensu” – współczesne korporacje są jak księstwa z poddanymi, cała praca niejednego człowieka sprowadza się do wojen podjazdowych pomiędzy szefami różnych działów tej samej korporacji. Z materialnych efektów naszej pracy zostają najwyżej wypełnione rubryczki w excelu.
Co to za praca? – pytają coraz liczniejsi. Według bardzo obszernych badań przeprowadzonych przez Instytut Gallupa na 1,8 mln pracowników w 73 krajach wynika, że zdecydowana większość nie dostrzega już sensu w swoim zajęciu. Około jednej czwartej wręcz próbuje na różne sposoby funkcjonowanie biura sabotować – to zepsuje drukarkę, to skasuje ważne maile. Część stara się ocalić choć trochę czasu dla siebie – w Stanach Zjednoczonych już 70 proc.