15 minut. Czasem tylko tyle uda się wydłubać z codzienności, by między przedszkolem, sklepem i biurem usiąść na tarasie kawiarni na kawę. I tak ja usiadłem pewnego poranka, grzejąc się w słońcu jak kot. A że zasiadłem w kawiarni blisko domu, od razu zaczęli się przysiadać sąsiedzi, stali jej bywalcy. Po lewej rozparła się na krzesełku zdyszana matka trzech wyjątkowo żywotnych chłopców. Feministka, ale małżonka konserwatywnego prawnika. Niepracująca. A może raczej pracująca, bo dzieci w tej liczbie to już pełny etat. Znajomy przedsiębiorca, amator klasycznej motoryzacji, wywalczywszy miejsce dla swego starego land cruisera, przebił się przez barierę z krzaków i psiocząc, opadł na krześle po prawej.
– Wiecie, co najbardziej lubię w Ameryce? – rzucił sąsiad. – W Ameryce możesz wszędzie zaparkować. Każda knajpa ma parking, a te lepsze mają nawet waletów, którzy parkują twój samochód, kiedy ty już zajmujesz stolik – dodał. Pokiwaliśmy głowami, a sąsiadka z niewinną miną stwierdziła: – No tak, a nas będą zaraz przymuszać do „the 15-minute city”.
– Czyli wszędzie będzie można dojechać w 15 minut? – zapytał kolega po prawej.
– Mniej więcej. Pod warunkiem że będziesz jechał na własnych nogach, jak w aucie Flinstonów – zaśmiała się chrapliwie niczym złośliwy staruszek ogrywający młodzika w szachy na ławce w parku. Po czym z miną autorytetu zaczęła opowiadać o pewnym urbaniście. Otóż niejaki Carlos Moreno odkurzył ideę z początku XX wieku, głosząc, że warto jest mieszkać tak, aby wszystko, co potrzebne, mieć w pobliżu – od sklepu po przychodnię, a może i nawet miejsce pracy. Pomysł już wprowadzono w kilku miastach w Europie, kiedyś w holenderskim Eindhoven, niedawno w Paryżu. Burmistrzyni stolicy Francji, pani Anne Hidalgo, w tym celu ogranicza ruch samochodowy – tworząc płatne strefy, zniechęca mieszkańców do używania czterech kółek.