Występował w kasowych filmach, jego głos wybrzmiewał w największych salach koncertowych świata, a spopularyzowane przez artystę kompozycje, takie jak „Ol’ Man River”, zyskały miano standardów. Grał profesjonalnie w futbol, z wyróżnieniem ukończył prawo, znał kilkanaście języków, przyjaźnił się z intelektualistami i ludźmi kultury. Barwna historia życia syna zbiegłego niewolnika to gotowy materiał na scenariusz filmowy. Aż trudno uwierzyć, że nikt do tej pory nie pokusił się o nakręcenie o Paulu Robesonie fabuły. To będzie kolejny po oscarowym „Zniewolonym” (2013 r.) film Steve’a McQueena. Reżyser ogłosił swoje plany w listopadzie ubiegłego roku w Nowym Jorku. A w pisanie scenariusza zaangażuje się aktor, wokalista i aktywista Harry Belafonte, który się z Robesonem przyjaźnił.
Kiedy McQueen miał 14 lat, wpadły mu w ręce artykuły prasowe poświęcone Robesonowi. Już wtedy zainteresował go fakt, że w 1928 r., po wielkim sukcesie na londyńskim West Endzie, spontanicznie wyszedł do protestującego na ulicach tłumu bezrobotnych walijskich górników. Jego kolor skóry i potężna postura (prawie 2 m wzrostu) wzbudziły sporą konsternację. Niczym niezrażony zaśpiewał z robotnikami i zaprosił ich na ciepły posiłek. Potem odwiedził kilkanaście miejsc na świecie, w których klasa robotnicza i mniejszości etniczne walczyły o prawa, a kolonie o autonomię. Za swoje poglądy zapłacił wysoką cenę.
„Nie zamierzam być jednym z tych przeciętnych śpiewaków, którzy utknęli na dobre w operze” – powiedział Robeson dziennikarzom, którzy porównując go do słynnego Caruso, pytali, dlaczego odrzucił rolę w „Aidzie” Verdiego.