Był lekarstwem na okropieństwa wojny. Dodawał odwagi, pocieszał, łagodził stres. Pozwalał zasnąć, oszukać głód, uspokajał sumienie. W 1945 r. u ponad 42 tys. amerykańskich żołnierzy zdiagnozowano alkoholizm i wysłano ich na odwyk. W innych armiach nie prowadzono takich statystyk. W Armii Czerwonej każdemu żołnierzowi początkowo wydawano po 100 g wódki dziennie, lotnikom – koniaku. W 1942 r. pierwszoliniowcom normę zwiększono do 200 g. Autorzy kolejnych rozkazów nazywali gorzałę i koniak niemal poetycko: napojami motywującymi. Motywować do walki miało także 320 mln butelek wina rocznie, które Wehrmacht wywoził z Francji dla swoich żołnierzy. W Stanach Zjednoczonych obowiązywał (do 1953 r.) Canteen Act, zabraniający w wojsku sprzedaży i konsumpcji wszelkich alkoholi. Dopuszczalne jednak stały się napoje o zawartości alkoholu do 3,2 proc., czyli piwo; 15 proc. produkcji amerykańskich browarów kupowała armia.
Dzienne racje wina obowiązywały w armiach włoskiej i francuskiej. Piwa, whisky i rumu w brytyjskiej. Premier Winston Churchill, miłośnik cygar i whisky, twierdził, że „jeśli mamy zachować życie choćby przypominające normalność, to piwo powinno być dostępne, nawet jeśli miałoby być gorszej jakości, niż oczekują koneserzy”. (Cytuję za Kamilem Janickim, „Pijana wojna. Alkohol podczas II wojny światowej”, Instytut Wydawniczy Erica, 2012).
W Polsce po klęsce wrześniowej masowo produkowano bimber. Jerzy Kochanowski w „Inteligenckich strategiach przetrwania 1939–1945” („Przegląd Historyczny” 4/2015) przytacza wyznanie pewnego inżyniera zapisane w dzienniku przez Marię Dąbrowską: „Kiedy po kapitulacji powstania poszliśmy do niewoli, to komendant obozu w Niemczech zapowiedział dozorcom: »Nie spuszczajcie z oczu Polaków.