Komandos, ten sławiony w niezliczonych filmach bohater zbiorowej wyobraźni, został wymyślony w początkach II wojny światowej przez samego Winstona Churchilla. Nieszablonowo myślący premier Wielkiej Brytanii wykoncypował sobie, że po klęsce w Europie można by podrażnić Niemców, wykonując krótkie, bolesne uderzenia, wymierzone głównie w infrastrukturę na kontynencie. Potrzebował do tego jednak innego rodzaju żołnierza niż musztrowanego zgodnie z regulaminem, zdyscyplinowanego piechura z karabinem Lee-Enfield. Wyszukano więc w armii wytrzymałych, odważnych i skłonnych do awantur żołnierzy, oddając ich pod dowództwo młodych, wysportowanych dżentelmenów z dyplomami prywatnych szkół, a nazwę (i taktykę) dla nowych oddziałów zapożyczono od Burów, walczących na przełomie wieku z Brytyjczykami w Afryce Południowej.
Najsłynniejszą ich akcją była operacja „Rydwan”, czyli rajd na Saint-Nazaire, gdzie Brytyjczycy uszkodzili wielki suchy dok, jedyny w tym rejonie zdolny do przyjmowania i remontowania niemieckich pancerników. Przypominając krótko tę historię, jakby żywcem wyjętą z filmu o piratach: stary niszczyciel, wypełniony bombami głębinowymi, ucharakteryzowany na niemiecką jednostkę i pod niemiecką banderą, przedarł się w pobliże wrogiej bazy, po czym (już pod nieprzyjacielskim ogniem) z pełną prędkością wbił się we wrota doku. W tym samym czasie komandosi na szybkich kutrach, wysłani w zasadzie na misję samobójczą, zaatakowali port i garnizon w Saint-Nazaire, z wielkim zresztą sukcesem. Ale czy tego typu akcje przeprowadzano dopiero w XX w.?
Czytaj też: Szekspir, Falstaff i śledzie
Cofnijmy się zatem o lat 400, do epoki wojen zorganizowanych, gdzie niezwyciężone oddziały hiszpańskich tercios, złożone z pikinierów i arkebuzerów uformowanych w prostokątne formacje, poruszały się po polach bitew niczym figury na szachownicy, dowodzone przez wykwintnych, ale cierpiących na podagrę arystokratów, wysyłających żołnierzy na „marsze i kontrmarsze” w myśl zasady: „Daj nam Panie Boże sto lat wojny i ani jednej bitwy”.
Czytaj też: Powojenna rola ZSRR
Jak ugryźć twierdzę
No ale byli jeszcze joannici – ci zadziwiający rycerze-mnisi, synowie najlepszych rodów Europy, ślubujący posłuszeństwo, czystość i ubóstwo, nagminnie te śluby łamiący, dumni, próżni, przewrażliwieni na punkcie swojego honoru, ale w walce niepowstrzymani. Po pięknie przegranym oblężeniu Rodos (1522), wygnani ze swojego gniazda, szukali dla siebie nowej siedziby. Niezbyt zresztą chętnie, wbrew politycznemu realizmowi marząc wciąż, że na Rodos powrócą. Z dużymi oporami przyjęli od Karola V lenno maltańskie i trudno się dziwić, bo kamienista wyspa nie wyglądała wówczas tak uroczo jak dziś.
Czytaj też: Jak przetrwał zakon joannitów
Stąd ciągłe próby zdobycia dla siebie lepszej, położonej bardziej na wschód bazy, mającej być trampoliną do skoku na Rodos. Rycerze zwrócili uwagę na Modon (dziś Methoni) na wybrzeżu Peloponezu, miasto dawniej należące do Wenecji, a w 1500 r. zdobyte przez Turków (mało wojowniczy sułtan Bajazyd rozkazał zresztą wyciąć wszystkich mężczyzn, a kobiety i dzieci sprzedać w niewolę). Ale jak ugryźć turecką twierdzę bez długiego oblężenia? Sposób się znalazł.
Jak się kończy picie na służbie
Bernardo Salviati, wysokiej rangi joannita (przy okazji bratanek papieża i późniejszy kardynał), dowódca galer zakonu, w sierpniu 1531 r. wypłynął z Włoch z sześcioma galerami i kilkoma mniejszymi statkami. Po drodze zatrzymał się na Zakintos, gdzie zaokrętował dwustu mężczyzn, dawnych mieszkańców Modonu. Mała flotylla dotarła do celu 2 września i ukryła się za pobliską wyspą Sapienza. A wieczorem do portu w Modonie wpłynęły dwa małe statki z ładunkiem drewna – tak przynajmniej deklarowali marynarze.
Ponieważ było już późno, tureccy strażnicy formalności odłożyli do następnego dnia. Zrobili to tym chętniej, że kapitanowie zaproponowali im poczęstunek, bardzo obficie podlany winem. Kiedy straże, spite na wartowni do nieprzytomności, stoczyły się pod stoły, trzej podróżni wyjęli ukryte sztylety i zrobili z nich wiadomy użytek. Następnie na dany znak ładunku drewna wygramoliło się 300 zbrojnych, w tym ochotnicy z Zakintos.
Czytaj też: Lew Morski. Niemiecki plan inwazji na Wielką Brytanię
Wiatr od morza
Żołnierze i rycerze zdobyli bramę i zaatakowali śpiący garnizon, szybko spychając go do ufortyfikowanego pałacu. Oddali też strzał z działa, mający być sygnałem dla galer czających się za Sapienzą. Miasto, poza pałacem, zostało zdobyte błyskawicznie. Joannici podciągnęli działa i zaczęli ostrzeliwać pałac. Ale w tym momencie akcja zaczęła się sypać. Turcy, tak gwałtownie obudzeni, zaczęli stawiać opór. Dowódca garnizonu zdołał wysłać posłańca do wojskowego obozu, położonego tuż obok miasta, gdzie zbierały się oddziały miejscowego sandżak-beja, szykującego się akurat do wymarszu na Węgry. Co gorsza, galery wciąż nie nadpływały.
Co się okazało? Wiatr, wiejący wyjątkowo silnie od morza w stronę lądu, stłumił odgłos wystrzału, dopiero szybka łódź wysłana z portu zawiadomiła dowódców galer, że czas ruszać na pomoc atakującym. Joannici, widząc, że nie zdołają opanować miasta, postanowili je obrabować; poza kosztownościami uprowadzili 900 jeńców i wycofali się, ponosząc dość duże straty. Modonu co prawda nie zdobyli, ale udowodnili, że nie stracili bojowego ducha.
Spuentujmy to tak: nie zbroja czyni rycerza, a komandosa nie HK416 i kevlar. Może być żelazny półpancerz i rapier, jeśli ma się mężnego ducha.
Czytaj też: Jak i dlaczego wypowiedzieliśmy wojnę Japonii