Dziady i dybuki
Dziady i dybuki. Jarosław Kurski w nowej książce o swojej rodzinie
Mama. Raz tylko dotknąłem jej najczulszego nerwu, wprowadzając ją w stan paraliżu i wyzwalając w niej falę panicznego strachu. Zrobiłem to niechcący, jeszcze nie rozumiejąc, że przez ten krótki moment widziałem ją taką, jaka była naprawdę. Zwykle beztroska, spóźniająca się, dygresyjna i skłonna do wzruszeń – siedziała teraz przede mną blada, racjonalnie świadoma całej grozy, na jaką ją narażam. Nie ją jedną tylko.
– Nie rozumiesz, nie wiesz, co robisz. Nie wiesz, jaki los szykujesz sobie. Jaki los szykujesz jemu – wskazała na leżące w becie niemowlę, mego syna.
– Ależ mamo, na Boga, o co ci chodzi, to tylko jedno niewinne zdanie…
Dopadło ją fatum, ręce jej drżały, drżał głos, zbladła. Była jak płowa zwierzyna złapana we wnyki, która im bardziej próbuje się wyrwać, tym większy zadaje sobie ból.
Luty 1991 roku. Lech Wałęsa już od niemal trzech miesięcy był prezydentem Polski. W małej kuchni mieszkania w pogierkowskim bloku w dolnym Wrzeszczu, przy ulicy Bohomolca, właśnie kończyłem książkę o Lechu. „Wodza” wystukiwałem na walizkowej maszynie do pisania ustawionej na małym kuchennym stole tuż koło zlewozmywaka. Był to właściwie reportaż z frontu „wojny na górze”. Tak Lech określił to, co sam wywołał – przedwczesny i fatalny podział obozu „Solidarności”. Rozpadały się przyjaźnie, pękały lojalności, tworzyły się frakcje. Nie był to dobry czas dla nazbyt naiwnych i nazbyt idealistycznych młodzieńców. Zaczęła się bezpardonowa walka, uwolniony dżin władzy rozpalał głowy, popychał do intryg i wyścigu o dostęp do ucha Lecha.
Jako jego rzecznik prasowy wszystko to obserwowałem z bliska. Nierzadko ze zbrzydzeniem. W ciągu kilku miesięcy rządów premiera Tadeusza Mazowieckiego Lech ze współtwórcy i obrońcy pierwszego niekomunistycznego gabinetu stał się głównym atakującym.