Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA we wrześniu 2000 r.
– Chcesz seks czy laskę? – Rosica, którą przed rokiem przywiózł do Polski bułgarski handlarz żywym towarem, uśmiecha się rutynowo, jakby pytała: kawę czy herbatę? Wygląda na 18–19 lat. A ma ich zapewne o dwa, trzy mniej. Trykotowa bluzka z głębokim dekoltem, mini, buty na grubej podeszwie i wyzywający makijaż. Kiedy po kilku godzinach pracy w upale wsuwa spoconą głowę przez okno do zatrzymanego Fiata, bije od niej kwaśnym potem: – Daj sto, to zrobię ci laskę bez gumy i do końca – zachęca wyuczonym zdaniem i łamaną polszczyzną.
W połowie czerwca biskupi polscy w liście do Marka Biernackiego, szefa MSWiA, zaapelowali o rozwiązanie problemu przydrożnej prostytucji. „Nasz piękny, swojski krajobraz – pisali – został oszpecony obrazem prowokacyjnie zachowujących się prostytutek, które ostentacyjnie manifestują swą obecność (...) Tak dalej być nie może. Należy coś z tym niemoralnym zjawiskiem zrobić. Apelujemy do Pana Ministra o rozważenie możliwości wydania podległym Panu służbom stosownych rozporządzeń zmierzających do ukrócenia tego procederu poprzez readmisję kobiet obcych narodowości zajmujących się prostytucją na polskich drogach. Oczywiście, niezbędne będzie też odsyłanie stręczycieli, którzy taką formę nierządu organizują”.
Jedna piąta od niewiadomej
Minister zareagował błyskawicznie. Na drogi ruszyły brygady antyterrorystyczne. Telewizje pokazywały funkcjonariuszy w kominiarkach i z długą bronią, którzy eskortowali wystraszone kobiety do aresztów. Alfonsów w tych sprawozdaniach nie było widać. W sierpniu ogłoszono, że „liczba kobiet uprawiających przydrożną prostytucję zmniejszyła się o jedną piątą”. To znaczy o ile? I ilu deportowano sutenerów? – Nie wiadomo – mówi Zbigniew Pruchniak, naczelnik wydziału informatyki i ewidencji w departamencie ochrony granic, migracji i uchodźstwa MSWiA – nie mamy danych informujących o przyczynach deportacji. Policji z kolei zabrania robienia ewidencji podpisana przez Polskę w 1952 r. konwencja abolicjonistyczna. Prostytucja nie jest więc w Polsce karalna. Skąd zatem informacja MSWiA, że deportowano jedną piątą zagranicznych prostytutek? To wynika z szacunków. Nieoficjalne dane z 1998 r. mówią o 2,5 tys. tirówek, z których ok. 1,1 tys. to Bułgarki. Są jeszcze Białorusinki, Ukrainki, Rosjanki, Rumunki, a także kobiety z Azji, Jugosławii i Albanii. Liczbę Polek uprawiających prostytucję w agencjach towarzyskich (agencji jest około tysiąca) i w miastach te same nieoficjalne dane szacują na ok. 13 tysięcy.
Jeśliby jednak porównać przydrożny krajobraz sprzed dwóch lat do tegorocznego, to gołym okiem widać, że liczba tirówek musiała się od 1998 r. przynajmniej podwoić. Stoją już nie tylko przy trasach tranzytowych, ale i przy lokalnych drogach. Nie tylko machają na przejeżdżających kierowców, ale i zadzierają spódniczki reklamując gołe wdzięki. Rośnie bowiem konkurencja. Przy trasie Warszawa–Katowice, między Tomaszowem Mazowieckim a Piotrkowem Trybunalskim, zdesperowana zapewne Rosjanka albo Ukrainka trzyma tekturową planszę, na której niewprawna ręka wypisała wołami: „W paszczu – 30, w pipu – 50”.
Wyśrubowane normy
Sto złotych, które Rosica zaproponowała kierowcy Fiata, to cena wywoławcza, zawyżona. Po targach „laska bez gumy”, a więc stosunek oralny, kosztuje 40–50 zł. Z gumą, czyli prezerwatywą – 30 zł, a w Polsce wschodniej nawet 20 zł. Przydrożny seks tradycyjny jest droższy – 40–50 zł. – Na stosunek bez prezerwatywy decydują się tylko zdesperowane dziewczyny, które obawiają się bicia, gdy nie wyrobią dziennej normy narzuconej im przez alfonsa – twierdzą panie z działającej od pięciu lat Fundacji Przeciwko Handlowi Kobietami La Strada. A normy są wyśrubowane. Po dniu pracy dziewczyna powinna przynieść alfonsowi zwanemu pieszczotliwie opiekunem 800–1000 zł. Oznacza to, że musi obsłużyć 20–25 klientów dziennie.
Wieczorem, kiedy Rosica i jej trzy koleżanki zejdą z szosy i spotkają się w barze przy stacji CPN z sutenerem Kostą, który w Polsce nazwał się Kosą, on przetrząśnie ich torebki, rozliczy prezerwatywy, obmaca. I jeśli będzie zadowolony, bo zainkasuje od czterech kobiet 4 tys. zł, to odpali im po 100–200 zł, czyli 10–20 proc. ich dziennego utargu. Coraz częściej jednak sutener dziewczynom nic nie płaci. Tłumaczy, że jeszcze odpracowują dług, który zaciągnęły na wyjazd do Polski, na firmowe ubranka, w których pracują, że są winne za wynajęcie kwatery, utrzymanie, prezerwatywy, że się słabo starają i on musi do tego interesu dokładać. Coraz częściej też obiecuje, że rozliczy się z nimi przy wyjeździe. Najczęściej się nie rozlicza, bo sprzedaje dziewczynę dalej – jeśli atrakcyjna, to do agencji towarzyskiej albo za granicę – Turkom albo Jugosłowianom w Niemczech.
– W jednej z miejscowości pod Warszawą odbywają się regularne aukcje kobiet – młodszy inspektor Bogusław Tomtała z Wydziału Kryminalnego Biura Koordynacji Służby Kryminalnej KG Policji nie może jeszcze wdawać się w szczegóły. – Najdroższą sprzedano tam ostatnio za 3 tys. dolarów. Potem one muszą te sumy – jak mówią sutenerzy – odrabiać.
Gdy alfons nie jest zadowolony z utargu, najpierw nie kupi dziewczynie na kolację drugiego dania z colą, kawą albo herbatą (alkoholu zabrania pić, bo to obniża wartość handlową). Potem wyprowadzi ją do lasu i zleje. Bije tak, żeby nie było sińców na twarzy i na rękach (bo to obniżyłoby wartość rynkową towaru) i ostrzega, że ostatni raz jest tak łagodny.
– To jest czystej wody niewolnictwo – mówią panie z La Strady. – W ostatnim roku XX w., gdy istnieje co najmniej kilkadziesiąt międzynarodowych organizacji, które mają w swoich statutach zapisane hasła obrony praw człowieka, wolności, równości.
Panie z La Strady są ostrożne, muszą dbać o swoje bezpieczeństwo, bo w grę wchodzą ogromne pieniądze. Ten rynek w Polsce to, ostrożnie licząc, 4,5 mld zł rocznie. Każda z 15,5 tys. prostytutek daje dzienny dochód w wysokości średnio 800 zł. Podział kasy jest następujący: najwięcej zgarnia alfons. Musi się on jednak podzielić ze zorganizowanymi grupami przestępczymi (biorą po 80–100 zł dziennie od dziewczyny za „miejsce przy drodze”). Dalej na liście płac są nadzorczynie. Rzadko pracują, głównie pilnują, żeby ich koleżanki nie oszukiwały ani nie uciekały, a także nie nauczyły się za dobrze mówić po polsku. Dostają za to dwa razy więcej (200–400 zł dziennie) niż ich pracujące koleżanki.
Gdy natura się odezwie
Wieś Lipniki jest oddalona o 4 km od barku przy stacji benzynowej CPN, w którym Rosica i jej koleżanki co wieczór rozliczają się ze swoim alfonsem. Na skraju wsi stoi stara drewniana chałupa, jeszcze kilka lat temu kryta strzechą. Dzisiaj, w niedzielę, po wczorajszych imieninach pana Bolka, gospodarza, goście leczą kaca.
– Tu na wsi nie ma żadnej rozrywki, gospodę nawet zamknęli, to i chłopy jeżdżą na cepeen – objaśnia pan Bolek, wdowiec, emeryt, lat 68. – Żona narobi się, nie da mu, no to co? Jedzie na cepeen. Jak ma 30–40 złotych.
– Panie Boleczku, ja pana nie poznaję – dziwi się pani Beata, urzędniczka z gminy, która przyszła tu z mężem, kierowcą. – Na 30–40 zł to robotnik musi cały dzień pracować. One niby pracy nie mają, to czemu taka nie pójdzie wiśni rwać? Dziesięć godzin za 60 zł?
– Boluś, polej – dopomina się 35–40-letni milczący dotąd mężczyzna oparty o piec.
Pani Beacie, która z racji różnych szkoleń była kilka razy w Niemczech i Holandii, przydrożna prostytucja nie podoba się. Jedzie się, dzieci pytają, trzeba tłumaczyć, a to trudne tematy. W takiej na przykład Holandii są specjalne dzielnice albo telefonicznie można wezwać. W oczy – jak u nas – nie kłuje. – Jeśli mamy być w Europie, to stamtąd trzeba brać te wzorce...
– No, ale u nas taniej – przerywa Waldek, piekarz – bo taki cipami karmiony nie musi inwestować w lokal, w ochronę. Pani Beata wychodzi, mąż zostaje. – Kobiety myślą, że na cepeen jeździ każdy, tylko nie jej mąż – ciągnie Waldek. – Są też kobiety, które są zadowolone, że mąż ich nie męczy. Nie starają się, nie dbają o siebie to i prawie każdy, jak mu jakiś ekstra grosz wpadnie – u druciary zostawi.
– Nie każdy – prostuje pan Bolek – bo dajmy na to sadowniki chytre są. Nie pojadą, bo szkoda im pieniędzy. – Boluś, polej – odzywa się mężczyzna spod pieca.
– Jeden taki, chytry, co w N. pracuje – opowiada Waldek – wypłatę wziął i nafutrowany ugodził się z panienką. Zapłacił, zrobił swoje. Ale żal mu się zrobiło tych 40 czy 50 złotych. Zabrał szmal kobitce, wsiadł na rower – bo rowerem się wybrał – i nie zdążył do domu dojechać, jak dopadli go Oplem dwaj alfonsi. Żebra i nos mu połamali. Kilka zębów wybili, wypłatę zabrali.
– Mnie stać na ciarachaczkę tylko raz w miesiącu – powiada gospodarz otwierając drugą butelkę wódki – jak emeryturę dostanę. Z gumą nie lubię, więc zawsze muszę dychę dołożyć. Jakbym miał młode lata i środki, to bym tam sobie namiocik postawił i całe lato na cepeenie siedział.
Pan Bolek od 45 lat gra w totka. Nigdy nic nie wygrał, ale jak trafi, to kobitkę na całą noc weźmie, do domu. – U mnie wszystko raz dwa idzie, pięć minut i po robocie – mówi. – A wolałbym posiedzieć do rana, pośpiewać przy gitarze, żeby na stole zatańczyła, żeby nastrój był. I jak przyciśnie, jak natura się odezwie, natchnienie przyjdzie, to wtedy nogi na epolety i wio.
Przy trzeciej butelce atmosfera robi się coraz bardziej gorąca. – Może byśmy tak wzięli którąś, na wynos, czyli do domu? – proponuje Waldek. – Tyle że to dwie stówy kosztuje. Zrzutka przynosi 160 zł. – Boluś, dorzuć się, cztery dychy brakuje – zachęca coraz bardziej napalony Waldek. – Jeśli ja udostępniam lokal, to nie płacę – broni się gospodarz.
Waldek znika i długo nie wraca. Kierowca przynosi z drugiego pokoju patefon Odeon 3, na korbkę. Po chwili Mieczysław Fogg z chórem Czejanda śpiewają wśród trzasków „Rozlało się morze szeroko”. – Mężczyzna kieruje się nie głową, a główką – komentuje przedłużającą się nieobecność Waldka pan Bolek. – Coś mi się widzi, że one dziś nie zarobią od nas. Będzie musiała wystarczyć „Różowa landrynka” w Polsacie.
Wreszcie są. Waldek bez panienki, ale z kolegą. – Pojechaliśmy nie na cepeen, tylko na parking pod Piotrowicami. Tam jest większy wybór – tłumaczy Waldek, wyraźnie rozluźniony. Kładzie na stole 110 zł, bo sam wcześniej dołożył 50, stawia flaszkę, z kieszeni wyjmuje fajki. – Ale żadna nie chciała z nami jechać. Bzyknęliśmy na miejscu, była piękna Ninoczka.
– No to Boluś, polej – ożywia się mężczyzna spod pieca.
Bezsilność organów
– Czas pomyśleć o legalizacji prostytucji – mówi inspektor Tomtała – bo w obecnej sytuacji prawnej nie podlega ona żadnej kontroli.
Począwszy od sanitarnej (łazienka tirówki to butelka po wodzie mineralnej z dziurką w zakrętce i gąbka do przecierania klienta) przez zdrowotną (spora część tirówek to potencjalne źródło różnych chorób) po prawną i podatkową. Gdyby jednak państwo miało od wykonywania tego zawodu ściągać podatki, to w świetle obowiązującego prawa stałoby się sutenerem, jako że w Polsce karalne jest czerpanie korzyści z nierządu.
– Bez legalizacji jesteśmy bezsilni – ciągnie inspektor Tomtała. – Możemy co najwyżej karać za zakłócanie porządku, utrudnianie ruchu drogowego, za brak meldunku lub zgorszenie publiczne, gdy te panie pokazują gołe pupy.
Ale sutenerów, alfonsów ścigać można
W 1999 r. toczyły się w Polsce 64 sprawy o sutenerstwo, w których podejrzanych było 80 osób, w tym 14 kobiet. Ile osób skazano – nie wiadomo. Biuro statystyki Ministerstwa Sprawiedliwości ostatnie dane ma z 1997 r.: 73 osoby skazane. Prokuratura krajowa z kolei dysponuje danymi dotyczącymi handlu ludźmi. Za ten proceder w latach 1995–99 skazano 151 osób, w tym warunkowo 53. Na bezwzględne kary pozbawienia wolności do lat dwóch skazano w ciągu tych pięciu lat 47 osób, powyżej dwóch do pięciu – 50 osób, powyżej 5 lat – jedną.
– Polski wymiar sprawiedliwości nie radzi sobie z problemem sutenerstwa i handlu kobietami – twierdzą panie z La Strady – postawione w sądzie twarzą w twarz z alfonsami i ich sowicie opłacanymi adwokatami, którzy zadają im poniżające pytania, odwołują swoje zeznania. Nikt nie potrafi zapewnić im bezpieczeństwa, opieki socjalnej i prawnej, medycznej czy terapeutycznej – tak jak to jest na Zachodzie przez cały czas trwania śledztwa i procesu.
Prostytutki z Bułgarii to często muzułmanki, najczęściej analfabetki. Nie potrafią napisać swojego imienia i nazwiska. Nie wiedzą nawet, gdzie są i ile mają lat . Nauczono je jedynie mówić „mam 18 lat” i kilku zwrotów potrzebnych w kontaktach z klientami. Bez dokumentów, pieniędzy, w firmowym ubranku nawet bite i głodzone nie decydują się na ucieczkę. Najczęściej więc pod numer telefonu zaufania La Strady (22–628–99–99, czynnego we wtorki i środy) dzwonią klienci.
Kilka dni temu skontaktowała się z La Stradą 20-letnia Ukrainka. Opowiadała (– Wam powiem, w sądzie nie zeznam), że gdy w czerwcu oddziały antyterrorystyczne ruszyły na drogi, jej szefowie zarządzili kilkudniową przerwę w pracy. Potem okazało się, że akcja policji obróciła się wyłącznie przeciwko dziewczynom. Sutenerzy uznali utracone zyski za długi. Do odpracowania.
Nazwy miejscowości i imiona bohaterów zostały zmienione.
*
Dla policjantów, prokuratorów, sędziów i posłów
Polski kodeks karny mówi:
Artykuł 204 § 1. Kto, w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, nakłania inną osobę do uprawiania prostytucji lub jej to ułatwia, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
- 2. Karze określonej w § 1 podlega, kto czerpie korzyści majątkowe z uprawiania prostytucji przez inną osobę.
- 3. Jeżeli osoba określona w § 1 lub 2 jest małoletnim, sprawca podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10.
- 4. Karze określonej w § 3. podlega, kto zwabia lub uprowadza inną osobę w celu uprawiania prostytucji za granicą.
Artykuł 253 § 1. Kto uprawia handel ludźmi, nawet za ich zgodą, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 3.