Klasyki Polityki

Frankofobia

Teza o rzekomych tęsknotach mocarstwowych Francji powraca u nas systematycznie.

Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 22 maja 2004 r.

W wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej” z okazji wejścia Polski do Unii Europejskiej stwierdza pan prezydent Aleksander Kwaśniewski, iż „Francja jest największym zagranicznym inwestorem w Polsce”. Nikt tego faktu nie ukrywał, nie jest to też i nie była tajemnica państwowa. A jednak sporo moich znajomych odebrało rzecz niczym sensację. Nie USA, nie Niemcy nawet, ale właśnie Francja? Niebywałe. Zdumienie owo jest poniekąd zrozumiałe. Otóż po prostu o tym, że to właśnie przedsiębiorstwa francuskie tworzą w Rzeczypospolitej najwięcej miejsc pracy i to nie tylko w Warszawie czy Poznaniu, jakoś się nie mówi. Jeśli już, to kłamliwie sprowadzając francuskie zaangażowanie kapitałowe do supermarketów, które w rzeczywistości stanowią jego nieznaczny procent. Dlaczego?

Prezydent Kwaśniewski sam niejako daje odpowiedź. Oświadcza wprawdzie, że stosunki z Francją są „generalnie dobre”, przedtem jednak zaznacza, że buduje ona „frankofońską doktrynę polityczną” i wyraża nadzieję, że nie będzie owa konstrukcja skuteczna. Dziwne jest w tym wszystkim materii pomieszanie. Zacznijmy od tłumaczenia terminu. Frankofonia to po polsku nic innego (a brzmi już znacznie mniej groźnie) niż francuskojęzyczność. Tak się oto składa, na skutek powikłań burbońskich, napoleońskich, kolonialnych i innych, że język francuski jest znany i używany w znacznej ilości krajów poza metropolią. Od Tahiti, poprzez Madagaskar, po kanadyjski Quebec. Sytuacja ta sprzyja promieniowaniu kultury francuskiej i jednocześnie kulturę ową wzbogaca. Nic więc dziwnego, że Republika dba o podtrzymywanie, a czemu nie – rozszerzenie tego stanu rzeczy. Utworzyła toteż szereg instytucji, przejściowo nawet ministerstwo, promujących francuskojęzyczność.

Polityka 21.2004 (2453) z dnia 22.05.2004; Stomma; s. 110
Reklama