Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

Dzielenie skóry na Tusku

Kto premierem po wyborach prezydenckich?

Tropienie potencjalnego następcy Donalda Tuska stało się ostatnio ulubionym zajęciem polskiej prasy. Nikt jednak nie zwraca uwagi na to, że po ewentualnym zwycięstwie szefa PO w wyborach prezydenckich posada premiera będzie wyjątkowo mało atrakcyjna.

Media chętnie żonglują kandydaturami. Do wymienianych od dawna Grzegorza Schetyny i Bronisława Komorowskiego dołączyli ostatnio Michał Boni, Jacek Rostowski oraz Jan Krzysztof Bielecki. Boniego i Rostowskiego typuje „Dziennik Gazeta Prawna”, z kolei na Bieleckiego wskazuje „Gazeta Wyborcza”. Dziwi ten publicystyczny zapał. I nie chodzi tylko o to, że do wyborów prezydenckich pozostał jeszcze rok, a Donald Tusk, choć jest ich faworytem, wcale nie musi wygrać. Takie dzielenie skóry na niedźwiedziu może okazać się zupełnie bezproduktywne z innego powodu – terminu wyborów parlamentarnych, które odbędą się w 2011 r.

Ich data nie jest na razie znana, możliwe są dwa scenariusze. Według pierwszego, do urn pójdziemy wiosną. Chodzi o to, by kampania wyborcza i towarzyszące jej spory nie odbywały się w czasie, gdy Polska przewodniczyć będzie pracom Unii Europejskiej (lipiec – grudzień 2011). Drugi, konstytucyjny termin to jesień (prawdopodobnie na początku października). I jeszcze jedna, ważna data – zaprzysiężenia prezydenta, które zwykle odbywa się w ostatnich dniach grudnia. Tak więc przy założeniu, że zostanie nim Donald Tusk, jego następca będzie sprawował władzę maksymalnie przez 10 miesięcy - od grudnia 2010 r. do października 2011 r.

Z tej łamigłówki konstytucyjnych terminów można wysnuć wniosek, że nie będzie zbyt wielu chętnych do zajęcia fotela premiera jedynie na kilka miesięcy. Trudno sobie wyobrazić, by tak ambitni politycy jak Schetyna czy Komorowski ryzykowali swoje kariery tylko po to, by móc wpisać sobie w CV funkcję prezesa rady ministrów. Dziesięć miesięcy to zbyt krótki czas, by cokolwiek w państwie zmienić (szczególnie w czasie trwania kampanii wyborczej), ale wystarczająco długi, aby stracić popularność.

Reklama