Kilka rosomaków i dwa opancerzone wozy MRAP z przyczepkami i charakterystycznym zielonym daszkiem. Dla miejscowych to znak, że będę prezenty. Zanim wozy z prezentami wjadą do wioski, teren sprawdzają żołnierze z Alfy. Później ustawiają wozy przy głównych drogach wyjazdowych.
Żołnierze z załadowaną i gotową do strzału bronią ciągle obserwują co się dzieje. O przyjeździe do wioski nigdy wcześniej się nie informuje, właśnie po to, żeby nie natknąć się na taką pułapkę, jak żołnierze pod Four Corners. Mimo to plac niemal natychmiast wypełnił się dziećmi. Pierwsi przybiegają chłopcy. Dla żołnierzy to dobra wiadomość. - Jak są chłopcy i zwierzęta to raczej nie będą strzelać. Jak nie ma nikogo, albo są same dziewczynki, to można być niemal pewnym, że coś jest nie tak - mówi jeden z żołnierzy z patrolu. Dzieci wyglądają jakby wybierały się na bal przebierańców. Szerokie, płócienne spodnie, w których najczęściej chodzą Afgańczycy, mieszają się z amerykańskimi kurtkami i za dużymi marynarkami. Nie wszystkie dzieci mają buty. Niektóre biegają w klapkach, choć temperatura na zewnątrz jest bliska zera. My mamy polary, ocieplane buty, kurtki, rękawiczki, a i tak marzniemy. Dzieci śledzą każdy nasz ruch. Wystarczy włożyć rękę do kieszeni, żeby mieć ich koło siebie cały wianuszek.
Biorą wszystko, co się im da. Ale najbardziej proszą o długopisy, książki, ubrania. Rzucają się nawet po ulotki o myciu rąk. - Nie wiem, czy będą częściej myły ręce, ale mogę się założyć, że ulotki posłużą za podpałkę w piecykach. Pod warunkiem, że w ogóle będą mieli co włożyć do tych piecyków - mówi jeden z żołnierzy. Wieś jest spora. Z żadnego z kominów nie leci dym, choć w wielu domach nie ma nawet okien.
Dziewczynki stoją z boku. Chłopcy monopolizują pomoc.