Platforma popełniła błąd, głosując za kandydaturą Janusza Kurtyki na prezesa IPN i kierując się opinią Jana Marii Rokity, którego Kurtyka był kolegą – przyznał poseł PO Arkadiusz Rybicki, prezentując projekt zmian statusu Instytutu. Rzecz w tym, że w sprawie IPN Platforma ma na koncie serię błędów.
Platforma głosowała przecież, po pierwsze, ramię w ramię z PiS za obowiązującymi dziś regulacjami – tymi samymi, które teraz uznaje za szkodliwe. Podobnie jak PiS nie stroniła też od lustracyjnej frazeologii. I nieważne, czy wynikało to z autentycznego przekonania o konieczności dokonania dziejowej sprawiedliwości i ukarania byłych agentów, czy też z politycznego wyrachowywania, każącego być równie papieskimi, jak inni lustracyjni papieże, by nie zostać przez nich oskarżonymi o herezję. Efekt bowiem jest jaki jest.
Po drugie zaś, po spektakularnej czerwonej kartce, jaką jesienią 2005 r. wyborcy ukarali ekipę Jarosława Kaczyńskiego za wprowadzanie w kraju atmosfery strachu, podejrzliwości i nienawiści, zwycięzcy z PO nie wyciągnęli konsekwencji wobec jednego z głównych wykonawców takiej polityki: Janusza Kurtyki i grupy jego najbliższych współpracowników. A mogli to śmiało zrobić: prezes Kurtyka miał bowiem już wówczas sporo za uszami.
Odsunięcie go od władzy nad polityczną bronią w postaci SB-ckich teczek nie oznaczałoby wcale pogwałcenia demokratycznych czy prawnych procedur. Co więcej – spotkałoby się zapewne z aprobatą sporej większości tyleż przerażonych, co zmęczonych jego poczynaniami obywateli. Podobną litość PO wykazała zresztą także wobec równie skompromitowanych szefów Cantralnego Biura Antykorupcyjnego oraz mediów publicznych.
Politycy PO nie protestowali też jakoś szczególnie przeciwko ciskanym przez ludzi Kurtyki oskarżeniom lustracyjnym – także tym najbardziej absurdalnym. Nie słuchali też z należytą uwagą sygnałów pochodzących od samych historyków, którzy od podszewki znali sytuację w Instytucie.
Bez reakcji pozostały m.in. przeprowadzane rozmaitymi metodami przez prezesa czystki kadrowe w Instytucie. Zbagatelizowano także systematyczne umacnianie się pozycji grupy pracowników o orientacji, łagodnie mówiąc, narodowo-prawicowej, symbolizowanej przez środowisko związane z pismem „Glaukopis” i osobę Piotra Gontarczyka, najpierw wiceszefa pionu archiwalnego, a obecnie zastępcy dyrektora biura lustracyjnego.
Choć więc Platforma deklarowała, że uporządkowanie sytuacji wokół IPN będzie jej priorytetem, to musiały minąć ponad dwa lata, aż zdecydowała się podjąć próbę zmiany przepisów określających status Instytutu. Dotyczą one jednak wyłącznie zmiany sposobu wybierania władz IPN i zasad udostępniania jego zasobów archiwalnych.
PO głosami swoich posłów zdecydowanie odrzuciło bowiem pomył lewicy, by zlikwidować IPN i przekazać jego zadań Archiwom Państwowym, ministerstwu kultury oraz „zwykłej” prokuraturze. Twierdzi, że wystarczy Instytut odpolitycznić: kierownictwo IPN powinno więc mieć bardziej kolektywny i merytoryczny charakter.
Powoływane ostatnio wedle kryteriów czysto partyjnych Kolegium IPN, ma więc być zastąpione Radą Instytutu, wyłanianą wprawdzie nadal przez polityków, ale spośród kandydatów wytypowanych przez środowiska naukowe. Rada decydowałaby m.in. o planach badawczych Instytutu.
Projekt Platformy – zgodnie zresztą z sugestiami Trybunału Konstytucyjnego – przewiduje nadto, że każdy, kto miał swoją teczkę w archiwach komunistycznej bezpieki, będzie mógł ją teraz obejrzeć. Dotyczy to także funkcjonariuszy i tajnych współpracowników bezpieki oraz osób, które traktowała ona jako swoich agentów – do tej pory IPN odmawiał im dostępu do akt.
Co ważne: zainteresowani otrzymywaliby dokumenty w wersji oryginalnej tzn. bez zaczernionych tzw. danych wrażliwych (choć w razie ich upublicznienia musieliby się liczyć z pozwem cywilnym o naruszenie czyichś dóbr osobistych).
Jednak nawet przyjmując zasadność utrzymywania IPN, tematów do dyskusji jest dużo więcej. Kluczowa jest choćby kwestia zasadności łączenia w jednej instytucji zadań badawczo-edukacyjnych, śledczych i czysto lustracyjnych. Czy też wciąż grożące fałszywymi oskarżeniami zasady ogłaszania przez IPN tzw. katalogów osób zarejestrowanych przez służby PRL jako współpracownicy. I wreszcie – problem odpowiedzialności, moralnej, a bywa, że i prawnej, państwa za publikacje wydawane pod firmą IPN. Są one często, jak się okazuje, mocno nacechowane ideologicznie i zawierające podstawowe błędy metodologiczne.
Rychło może się więc okazać, że w bilansie PO pod pozycją „IPN” przybędą kolejne pozycje. Wciąż po stronie minusów.