Pozornie rzecz dotyczy głównie rozdania prezydenckiego, ale skutki jego decyzji przełożyć się mogą na wyniki kolejnych wyborów, trwałość ugrupowań politycznych, a także na sposób i styl uprawiania polityki. Dwa tygodnie temu w artykule „Raczej nie” przedstawiłam argumenty za kandydowaniem premiera na urząd prezydenta i przeciwko takiej decyzji. Argumenty „za” mieściły się głównie w sferze symboliczno-emocjonalnej. Od lat opinia publiczna przyzwyczaiła się, że musi się odbyć ostateczny pojedynek i nie zmieniały tego faktu sondaże pokazujące, że Lech Kaczyński po czterech latach sprawowania urzędu przegrywa ze wszystkimi kandydatami, których można uznać za poważnych. Opinia publiczna wszystkich „tych trzecich”, może z wyjątkiem Włodzimierza Cimoszewicza, zdawała się nie dostrzegać.
Ten wymiar symboliczny był tym bardziej wyrazisty, że sam Tusk przekonywał uparcie, że kwestą pierwszoplanową jest zdobycie dużego Pałacu, aby odblokować zmiany prowadzące do modernizacji Polski. Prezydentura nie była więc wyłącznie prostym rewanżem za przegraną sprzed lat, lecz elementem całej strategii politycznej PO i jej lidera. Tę strategię można zaś określić krótko – trwałe odsunięcie PiS od władzy. A tym samym wyeliminowanie z rządzenia tych, którzy chcą wcielać w życie projekty skażone przesłaniami głównie ideologicznymi, opartymi na spiskowych, urojonych teoriach, którzy chcą regulować życie społeczne i zabierać człowiekowi ważne fragmenty wolności. Istotnym elementem tej strategii była wygrana w wyborach prezydenckich i tym samym zdjęcie z rządowych zamierzeń hamulca, jakim stał się Lech Kaczyński.
Zejście z boiska po nowe otwarcie
Ale argumentów przeciwko kandydowaniu było dużo i to nie tylko ten, że realna władza w Polsce spoczywa w rękach rządu.