Donald Tusk, rezygnując z prezydentury, wybrał, według własnych słów, władzę i pracę. Równocześnie jednak w jakimś sensie oddał sferę symboli i idei, które naturalnie przypisane są pierwszemu obywatelowi Rzeczpospolitej. A jego formacji tego wyraźnie brakuje. Tusk jako prezydent miałby szansę zbudowania opowieści o Polsce, która z pozycji majestatu urzędu mogłaby przesłonić opowieść o Polsce poprzednika. Zastąpić ją rzeczywiście ponadpartyjnym oglądem rzeczy wspólnych, nawet jeśliby to była jakaś bardziej uniwersalna i patetyczna wersja tak zwanego projektu Platformy Obywatelskiej. Niby inny prezydent z pnia platformerskiego też ma podobną szansę i zapewne będzie ją próbował wykorzystać (jeżeli…).
Ale nie bez znaczenia będzie to, że najważniejszy polityk Platformy, uwikłany w gry i trudy doczesne, będzie gdzieś tam w tle musiał mówić swoje taktyczne i nudnawe prawdy o poprawkach budżetowych, o KRUS, o szpitalach i więziennictwie, szukać porozumienia między prawym i lewym skrzydłem swojej partii, przytulać do piersi jakiegoś koalicjanta. I tym samym pozbawiony będzie jasności retorycznej i niejakiej odświętności.
Tusk uwolniony od obowiązków prezydenckich mówi i będzie mówił jak premier, który szykuje się do wyborów przede wszystkim parlamentarnych i do następnych kadencji rządzenia. Założenie jest więc takie, że jeśli jesienią prezydent nie będzie już wetował, tylko współpracował, na koniec roku można wreszcie szykować pakiety ustaw, a potem – po zwycięstwie parlamentarnym – następne.
Co wyciągnie kandydat Platformy?
Taka to opowieść, taka legenda. Ona ma jednak w twardej szkole politycznej pewne ułomności, nawet jeśli każdy rozumny obywatel zgodzi się z jej logiką. Nie bardzo mianowicie nadaje się do użycia w kampaniach wyborczych.