Czyli, że czterdzieści kilka tysięcy członków PO wybierze między Radosławem Sikorskim i Bronisławem Komorowskim, co tworzy precedens w polskiej historii politycznej i jest niejaką próbą odwołania się – tak na pierwsze skojarzenie - do doświadczeń choćby amerykańskich. Dla porządku trzeba przypomnieć, że o idei prawyborów pierwszy, przynajmniej w tym sezonie, zaczął mówić Tomasz Nałęcz.
Swoją deklarację, że wystawia się do kampanii prezydenckiej opatrzył on objaśnieniem, że tak naprawdę to prowokuje lewicę, by dokonała prawyborczej selekcji i że natychmiast ustąpi pola, gdy ktokolwiek przebije go swoimi notowaniami. Nawet ładnie i rozumnie to brzmiało, choć bezpośredni konkurenci do dzisiaj udają, że słów Nałęcza nie słyszą.
Oczywiście, polskie harce prawyborcze nijak się nie mają ani do idei, ani do praktyk prawyborów amerykańskich, nie ma co sobie nawet głowy zawracać jakimikolwiek porównaniami.
CZYTAJ TAKŻE:
Jak przebiegają prawybory
Tak naprawdę i bardzo na poważnie, idea prawyborów pojawiła się nad Wisłą jako nowy i dość nieoczekiwany czynnik w momencie, gdy Donald Tusk - główny pretendent do urzędu prezydenckiego - zrezygnował z kandydowania. I gdy pojawili się dwaj poważni kandydaci, którzy coraz bardziej nie kryli, że mają ambicje i przekonanie, że „się nadają”. I w końcu - gdy zaczęły wokół nich grupować się jakieś grupy i środowiska, a także wyłaniać się zarysy programowe. Oczywiście nie w formie radykalnie wobec siebie opozycyjnej, a raczej jako wachlarze i pasjanse niuansów, hierarchii środków, celów i stylów. Bardzo delikatnie i bardzo kulturalnie.
Donald Tusk zdecydował się na prawybory, bo po pierwsze niewiele go to kosztuje, a co najważniejsze uwalnia od odpowiedzialności za podjęcie ostatecznej decyzji.